Czy świadomość tego, że w domu nie było tak, jak być powinno daje szansę, że nie będziemy powielać schematów?
J.

Katarzyna Waszak
Dzień dobry!
Wiedza poznawcza to bardzo dużo. Jeśli coś jest uświadomione, można to zmienić, nie powielać destrukcyjnych schematów funkcjonowania. Być może to wystarczy, trudno powiedzieć, to kwestia indywidualna. Oprócz tego ważne jest jednak doświadczenie, przeżycie emocji, które towarzyszyły trudnym, a może nawet traumatycznym sytuacjom w dzieciństwie. Często są one wyparte, bo dziecko lękało się je ujawnić z obawy przed tym, że nie będzie z nimi przyjęte, czy z lojalności. Na przykład nagromadzenie złości do rodziców doprowadzić może do powstania lęku przed doświadczeniem tej złości oraz poczucia winy. Zrodził się więc konflikt wewnętrzny, który rzutuje na funkcjonowanie. Potrzebne jest odblokowanie złości, czego nie można mylić z agresją. Spotkanie z emocjami możliwe jest w czasie procesu psychoterapeutycznego, w bezpiecznej relacji, w której odtwarzany jest styl przywiązania z pierwszymi opiekunami. Jeśli był pozabezpieczny, np. lękowo - unikający, czy ambiwalentny, ulega on przekształceniu w bezpieczny poprzez uwewnętrznienie.
Pozdrawiam
Katarzyna Waszak

Magdalena Chojnacka
Witaj,
Autoterapia jest bardzo trudna i ciężko jest samem “przerobić” swoje niektóre schematy. Najlepszym sposobem jest relacja i tu relacja terapeutyczna - która jest bezpieczna, która pozwala na przeżycie nieświadomych treści pod okiem specjalisty. Tak jak czytanie książek - jest czasem dobrym sposobem na poszerzanie świadomości, ale ma to jednak ograniczony wpływ na nasze trwałe zmiany. Pracując samemu często możemy wpadać w pułapki iluzji (tak jak piszesz podświadomość płata nam figle i sami mamy skomplikowane mechanizmy oszukiwania samego siebie) tj. przeniesienie, wyparcie, gry psychologiczne i inne mechanizmy “radzenia sobie”, które wypracowaliśmy w dzieciństwie i które pozwalały nam przetrwać wtedy, ale teraz jak jesteśmy dorośli ograniczają nasz rozwój.
Autoterapia wymaga dużej dyscypliny i już sporej świadomości siebie by dawała efekty - podczas sesji terapeutycznej pracujemy z terapeutą, który czuwa nad procesem, ale między sesjami pracujemy już sami w swoich relacjach. Na pewno warto pracować samemu nad sobą czy to podczas terapii czy bez - kwestia czego potrzebujemy i co na dany moment jest ważne do uświadomienia :)
Pozdrawiam,
Magdalena Chojnacka

Agnieszka Stetkiewicz-Lewandowicz
Dzień dobry,
oczywiście to, co piszesz, jest prawdą; wiedza i świadomość to pierwszy krok do zmiany, nasza psychika jest jednak mocno skomplikowana i czasami droga od myśli do zmiany zachowania jest długa. Dlatego bardzo zachęcam do podjęcia psychoterapii, osoba specjalisty pomaga, aby “nasza podświadomość nie płatała nam figla", a przynajmniej robiła to rzadziej:)
Pozdrawiam

TwójPsycholog
Dzień dobry,
To prawda, że dużą częścią wyborów i działań człowieka rządzą nieuświadomione motywacje, konflikty, uczucia oraz że przeszłość, zwłaszcza ta bardzo wczesna ma na tę nieświadomą część duży wpływ. Im człowiek więcej o sobie wie, im lepiej się rozumie, im lepiej rozpoznaje swoje uczucia oraz przygląda się temu, co może się kryć pod jego zachowaniami, tym bardziej czyni to, co nieświadome - świadomym, tym samym zyskuje większy wpływ na swoje życie. Tylko, ze sam wgląd intelektualny czasem nie wystarczy i potrzeba emocjonalnego „przepracowania” utartych schematów, aby na poziomie układu nerwowego mogły wytworzyć się nowe połączenia neuronalne, przynoszące nowe sposoby reagowania. Do tego potrzebna jest profesjonalna pomoc wykształconego psychoterapeuty, który będzie umiał zarządzić procesem psychoterapii tak, aby te nowe doświadczenia emocjonalne mogły się pojawić, będzie wiedział, kiedy i jak je wprowadzać. Wówczas praca własna poza sesjami, rozwój osobisty i zwiększanie świadomości może przynieść naprawdę bardzo dobre efekty w postaci budowania satysfakcjonującego życia. Pozdrawiam

Sandra Meller
Dzień dobry,
świadomość swoich schematów to rzeczywiście pierwszy krok do tego, aby ich nie powielić. Nie zawsze jest to jednak wystarczające. Czasami stosujemy mechanizmy obronne, które sprawiają, że pewnych rzeczy nie potrafimy zauważyć. Zdarza się również, że środowisko również się zmienia pod wpływem różnych czynników. Tym samym środowisko, które nie zawierało w sobie tych schematów, może też zmienić się z czasem na niekorzyść.
Dbanie o siebie i swoje środowisko to bardzo ciężka praca, na całe życie. Ważne, aby obserwować siebie, swoje myśli i emocje i reagować na bieżąco. Gdy zajdzie potrzeba - prosić o pomoc (np. specjalistę, zaufaną osobę).

Tomasz Lajfert
J.
Moje doświadczenie jest takie, że świadomość bądź uświadomienie to pierwszy krok do zmiany. Szczera chęć jest konieczna jako uzupełnienie. Bardzo trudno jest jednak o radykalną zmianę, w oparciu o własną decyzję “tym razem zrobię inaczej”.
Nawet jeśli nieświadomość będzie płatać figle, to uświadomienie ich sobie “po” zwiększa szansę, że kolejnym razem zrobię, tak jak zadecyduję. I zwykle jednak kończy się na pewnej korekcie. W dłuższej perspektywie składa się to na coraz większą zmianę.
I bliżej mi do tego, że zmiany dokonują się poprzez wglądy, odsłaniające kawałek po kawałku dany wzorzec, pozwalając właśnie w tym oświetlonym obszarze odzyskać wolność i sprawczość.
To jest jednak moje doświadczenie. Zadałeś pytanie na wysokim poziomie ogólności, inaczej nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Pozdrowienia, Tomek Lajfert

Weronika Czyrny
Nasze schematy zachowań i reakcje automatyczne są budowane poprzez nasze doświadczenia - są również przez te doświadczenia zmieniane, tworząc nowe szlaki neuronowe. Proces uczenia się nowych sposobów radzenia sobie rzadko kiedy jest linearny, najczęściej mamy do czynienia z różnymi potknięciami, powrotem do nieadaptacyjnych form i pogorszeniem, ale im więcej czasu, pracy i doświadczeń naprawczych, tym większe prawdopodobieństwo, że nasze reakcje i zachowania będą coraz zdrowsze dla nas samych i dla naszego otoczenia. Już najprawdopodobniej zawsze w naszych mózgach będą zapisane sposoby reagowania, których nauczyliśmy się w pierwszych latach życia, a nasz umysł będzie dążył do automatyzacji tych reakcji, żeby “jak najmniej się zmęczyć”. Ale jak każdy automat - i nasz mózg da się powoli “programować” na reagowanie w sposób bardziej adaptacyjny. Zabiera to oczywiście sporo czasu i energii, aby świadomie reagować inaczej, niż podpowiadają nam nasze automatyzmy. Jednak warto :)

Anna Martyniuk-Białecka
Hej J.,
Myślę, że sama świadomość to jest taki pierwszy krok. Jesteś świadoma pewnych utartych szlaków i ścieżek, do których umysł się przez lata przyzwyczaił. Jednak nie daje to gwarancji, jak będą wyglądać Twoje zachowania i reakcje. Trzeba jeszcze przepracować je na różnych poziomach - przekonań, uczuć w ciele, emocji oraz wytyczać nowe wzorce, rozwijać nowe umiejętności - komunikacji, dbania o relacje, o siebie. Na tej drodze zawsze pojawia się coś, na co właśnie jesteśmy gotowi. Rozwój to nieustanna wędrówka i napotykanie nowych warstw siebie. Myślę, że w tym procesie warto też docenić tę podświadomość, czyli wszystko to, co teraz, gdy warunki się zmieniły, wydaje się za ciasne i odstające, a co kiedyś pozwalało przetrwać.
Pozdrawiam,
A.Białecka

Małgorzata Korba-Sobczyk
Witam
Wzorce zapamiętane w dzieciństwie na pewno będą próbowały dojść do głosu, jednak znając mechanizmy , które nami rządzą i jak powinny wyglądać prawidłowe relacje jesteśmy w stanie regulować nasze reakcje. Praca z psychologiem , terapeutą może pomóc w uporządkowaniu i dać wsparcie w trudnej pracy.
Pozdrawiam
Małgorzata Korba-Sobczyk

Nadal nie znasz odpowiedzi na nurtujące Cię kwestie?
Umów się na wizytę do jednego z naszych Specjalistów!
Dobierz psychologaZobacz podobne
Kilka lat temu zaczęłam chorować i pojawiła się u mnie obsesja na punkcie zdrowia, badań medycyny. Teraz mój stan się znacznie poprawił, właściwie poza wszczepionym rozrusznikiem i wadami serca jestem zdrowa. I tu leży problem. Nie cieszy mnie to, wręcz każda dobra wiadomość związana z moim zdrowiem wywołuje u mnie panikę, bo ja nie chce być zdrowa. Uświadomiłam sobie niedawno, że moim największym marzeniem jest zachorować na coś nieuleczalnego, co będzie wymagało ciągłego leczenia i to najlepiej coś, co będzie sprawiało psychiczny i fizyczny ból. Nie wywołuję u siebie żadnych chorób, objawów, ale obawiam się, że to w końcu może nadejść.
Mam dzieci, chciałabym, by powrót do zdrowia mnie cieszył, zamiast mnie unieszczęśliwiać. Czy może to być zespół Munchausena ? Jak z tym walczyć ? Boję się, że dojdę do takiego etapu, że przestanę zdawać sobie sprawę z tego, że to nie jest normalne i doprowadzę do jakiejś tragedii. Chcę się leczyć, póki nie dotarłam jeszcze za daleko.
Mam mętlik w głowie i obrzydzenie do życia. Mój brat jest niepełnosprawny umysłowo w stopniu głębokim. Ostatnio stał się bardziej nerwowy. Trzaska drzwiami, uderza w piec w nocy.
Jest głośny. W dzieciństwie zdarzyło się, że uderzył mnie lub siostrę. Często chodzi nago i się... zadowala. Na oczach wszystkich. Mama bagatelizuje ten problem, mówi, że z siostrą dramatyzujemy, przesadzamy. Że to nienawiść nas zaślepia. I może tak jest. Czuję się przeklęty. Nienawidzę życia, studiuje, więc mieszkam z rodzicami. Nie mam gdzie pójść. Próbowałem szukać pomocy u specjalistów, ale przepisywali mi tylko antydepresanty, leki przeciwlękowe. Nie stać mnie na terapię. Nienawidzę siebie. Nienawidzę mojego otoczenia. Nie mam motywacji do niczego, tkwię w depresji, która jest codziennością. Nawet nie wiem, czy to choroba, czy zwyczajny stan przytępienia. Nienawidzę moje brata, jestem złym człowiekiem. Przedawkowywałem tabletki o kilkaset mg, żeby zobaczyć, na jaką granice mogę się posunąć. Chcę pustki. Mam ogromne problemy społeczne. Czuję, że nie pasuję. Nie umiem rozmawiać z ludźmi, nie umiem i nie czuje potrzeby zawierać przyjaźni.
Żyję w stanie zawieszenia między rzeczywistością a snem urojonego umysłu, którym chyba jestem. Nie mam celu. I sensu. Będę musiał płacić alimenty na brata, gdy rodzice nie będą w stanie się nim zajmować. Jak byłem mały, myślałem, że mój brat jest opętany. Miałem paranoję przed duchami, zdarzyło mi się widzieć zjawy i słyszeć skrzypienie mebli w środku nocy.
Jestem brzydkim, ohydnym dziwakiem. Chodzę na studia, ale czuję się jakbym, nie należał. Stoję za małą. Wyglądam obrzydliwie. Powoli mam dość. Powoli już mnie wszystko przytłacza. Moja mama nie chce oddać go do ośrodka, a ja nawet jeśli się wyprowadzę, będę przygnębiony z powodu sytuacji mamy. Jest uwięziona z nim. Do śmierci. Proszę. Czy dramatyzuje? Już nie wiem, co jest prawdą, co kłamstwem.
Skąd może wynikać coś takiego jak. Leżę sobie, np. Odpoczywam, a jak ktoś przychodzi, to szybko wstaje i udaje, że robię coś innego ? Albo tak samo w sytuacji, gdy oglądam tv, jak ktoś przychodzi, to wyłączam?
Witam! Jestem 24-letnią kobietą. Aktualnie zakończyłam 4 rok kierunku lekarskiego, idę więc na piąty.
Jaki jest mój problem? Otóż - mam zespół Turnera. Wiadomo - bezpłodność, niedosłuch. Aparaty słuchowe mi potwornie wręcz przeszkadzają - nie noszę ich. Dźwięki (testowałam różne modele, protetycy próbowali zmieniać ustawienia) są nienaturalne, głosy bliskich brzmią zupełnie inaczej, to było straszne. Już bardziej akceptowałam te douszne, w tych zausznych nie mogłam biegać, czy się ruszać głową, bo strasznie trzeszczało, ale ogólnie nienawidzę mieć czegoś w uchu lub koło ucha, bardzo mi to przeszkadza mimo, że próbowałam to z zaciśniętymi zębami nosić i się przyzwyczajać. A po drugie uwielbiam czesać w wysoko upięte fryzury z odsłoniętymi uszami (koki, korony z warkocza), w których wyglądałam o niebo lepiej, czuję się kobieco i mam smuklejszą buzię i każdy mi tak mówił, ale z dwojga złego wolę fryzurę, w której wyglądam niekorzystnie jak widoczne aparaty.
No i rodzice, którzy wręcz krzyczeli na mnie jak nie chciałam ich nosić i zabrali podstępem i nic nie mówiąc do protetyka jak miałam niecałe 18 lat. I szczerze - skłonna byłabym iść jeszcze raz do audiologa choćby na konsultację, żeby tylko porozmawiać i dowiedzieć się jakie są obecnie możliwości i czy nie ma czegoś, co by zarówno mi pomogło, ale i byłoby dla mnie akceptowalne, ale obawiam się, czy znajdę kompetentnego lekarza.
Jak byłam na oddziale audiologicznym to spora rzesza pracowników nosiła fartuchy z logo pewnej firmy produkującej aparaty słuchowe, a lekarka prowadząca nic nie wytłumaczyła, tylko powiedziała, że to jedyne rozwiązanie i już.
Co do bezpłodności - też jest ciężko (i widzę, że innym, którzy nie mogą mieć dzieci, choćby na YT także jest z tym piekielnie ciężko - niektórzy adoptują, niektórzy z bólem serca postanawiają, że we dwójkę będą dla siebie rodziną, niektórzy nie wytrzymują i się rozstają) i z tego właśnie powodu unikam relacji romantycznych. Co więcej nigdy nie byłam w związku, nigdy nawet nie próbowałam. Bo wiem, że rodzicielstwo to podstawowe pragnienie zdecydowanej większości, szczególnie mężczyzn, jak mówią statystyki, a jak trafiłby mi się płodny partner to nie chciałabym mu tej możliwości odbierać. Jestem też realistką i wiem, że przez wielu byłabym z tego powodu odrzucona na starcie, więc nie widzę sensu, żeby próbować. A nawet jak pierw zaakceptuje to co będzie za 10,15, 20 lat jeśli stwierdzi, że dzieci jednak chce mieć? Zostanę sama jak palec mimo, że inwestowałam tyle lat w związek, a takiej sytuacji bardzo chciałabym uniknąć.
Ale gdybym miała już wybierać to wolałabym życie z partnerem we dwoje ze zwierzakami - na adopcję żyjącego dziecka nie mam siły (tak, inni myślą, że to jak adopcja pieska czy kotka ze schroniska - wpadam do ośrodka adopcyjnego, wybieram dzieciaka, pokazuję pani z ośrodka paluchem którego i dzieciak jest mój, ale to zupełnie inna procedura), in vitro z komórką dawczyni etycznie do mnie nie przemawia, ewentualnie mogłabym zastanowić się nad adopcją zarodka. Ciężko mi chodzić do ginekologa (szczególnie, że jak miałam 18 lat w jednej z klinik zostałam potraktowana jak przedmiot do prezentacji studentom) i dawno tam nie byłam, ogólnie też źle się czułam po terapii hormonalnej.
Kolejna kwestia jest taka, że wszyscy w mojej rodzinie biologicznej są zdrowi, mają dzieci biologiczne i… niestety nikt a nikt mnie nie rozumie. Wszyscy to bagatelizują - aparaty słuchowe to nie problem, przecież dużo osób ma (no eureka, ale są to osoby 70/80+!!!, a nie 20-paroletnie!), a dziecko sobie adoptujesz, są osoby młodsze od ciebie, chore na raka, które modlą się o życie, nie wymyślaj, nie masz źle. Może chcą mnie zmotywować taką gadką? Ale przecież mnie to nie motywuje, wręcz przeciwnie, czuję się zdołowana i przybita po takim czymś. Generalnie całe życie w zasadzie nauczona przez rodzinę byłam obracać się w kręgu zdrowych ludzi, bo w rodzinie tylko zdrowi i tylko wśród takich ludzi się obracają, w zasadzie nie znam osobiście ludzi z widocznymi niepełnosprawnościami, szczególnie młodych. Jeśli już to pokazywano mi je gdzieś z boku, pokazując i mówiąc o nich półgębkiem i ukradkiem.
Wyjątek stanowi moja przyjaciółka - ma wady wrodzone, od dziecka przeszła multum operacji, też przez to nie może mieć dzieci. Jest ona jedyną osobą, której mogę ponarzekać w tej kwestii. Poznała teraz chłopaka i sama mi mówiła, że jak miała mu o swoich chorobach powiedzieć to jej serce ze stresu do gardła podchodziło. Zaakceptował to i w sumie to cieszę, że są jeszcze być może gdzieś ludzie, dla których to nie problem, ale większość taka nie jest. Mam też Hashimoto - tak, jestem leczona, chodzę regularnie do endokrynologa, biorę codziennie rano tabletkę, ale to tam pestka, bo powiedzmy sobie szczerze - co to jest jedna tabletka dziennie, jedno pobranie krwi raz na pół roku i jedna wizyta u endokrynologa z USG tarczycy raz na rok/dwa lata… Oczywiście dietę też stosuję i konsultowałam się pod tym kontem dietetycznie - ale dzisiaj jest tyle możliwości jej komponowania, a szczególnie jak trafi się na dobrego dietetyka i tyle dostępnych składników, że to też nic, tarczycę mam idealnie wyrównaną. Szczerze… na diabetologii jedna prowadząca powiedziała zdanie, które totalnie do mnie przemówiło. A mianowicie, że wydaje jej się, że cukrzycy z DM1, którzy nie chcą pomp insulinowych nie zaakceptowali swojej choroby i się z nią do końca nie pogodzili. Powiedziała też, że wiele młodych dziewczyn latem (kiedy się nosi lżejsze ubrania - np. sukieneczki, spódniczki, crop topy) przychodzi do niej, żeby przestawiła je z pomp z powrotem na peny, żeby nie musieć nosić widocznej pompy.
Za dwa lata skończę studia (radzę sobie nieźle, na tym roku miałam średnią nieco ponad 4), stanę się niezależna i tak rozmyślam wtedy nad swoimi relacjami. Myślałam, żeby rozluźnić więzi z rodziną biologiczną (oprócz babci, która bardzo mnie kocha i choć też mnie nie do końca rozumie, to przynajmniej się jakoś stara). Co do relacji z rodzicami - ciężko jest i choć podczas roku akademickiego nie mieszkam z nimi na codzień, to jestem od nich jeszcze finansowo zależna. Nie mogę im nawet z przeszklonymi oczami wspomnieć, że jest mi po prostu z tą chorobą trudno. Czasem sama płaczę w nocy w poduszkę. Tłumaczę im, że moja choroba to nie alergia ani wada wzroku, ani nawet cukrzyca, tylko że ma to ogromny wpływ na życie - społeczne, romantyczne, etc - na każdy jego aspekt w zasadzie. Do mamy nie dociera, że ci ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci, których zna weszli w związek nie wiedząc, że będą mieli problemy z płodnością, a wchodzenie w związek ze świadomością trwałej bezpłodności to zupełnie inna rzecz. I nie rozumie też tego, że to, że ona mnie kocha wcale nie oznacza, że społeczeństwo będzie mnie w 100% akceptować. Powiedziała też kiedyś - no, minie okres dojrzewania to jej przejdzie myślenie o tej chorobie i te kompleksy, bo to tylko w okresie dojrzewania. Spoiler - nie, nie przeszło, jest jeszcze gorzej. Jako dziecko byłam zupełnie inna - żwawa, ruchliwa, wygadana, przebojowa, nieśmiała tylko czasami i tylko w stosunku do obcych, ale jak zobaczyłam, że jakaś nowa osoba jest w porządku to szybko ją akceptowałam, wszędzie mnie było pełno, nie miałam oporów, żeby zapukać w randomowym dniu do sąsiadki z góry i pokazać jej swoje nowe ciuchy, zagadywałam ludzi w pociągu, etc. Ale wtedy nie różniłam się w zasadzie od innych dzieci, funkcjonowałam jako zdrowe dziecko, zdiagnozowano mnie w wieku 6 lat. I nawet wtedy nie było problemu - akceptowałam branie hormonu wzrostu, choć czasem denerwowało mnie, że muszę jeździć do kliniki, jak chyba każde dziecko, które chce spędzić dzień w szkole z rówieśnikami, a nie może.
To wszystko zaczęło się parę lat później. Pierw kompleksem był mój wzrost, ale dzisiaj absolutnie mi to nie przeszkadza, lubię być niewysoka i drobna. No a potem przyszło to, co wyżej. I tak, rodzice w wieku 13 lat posłali mnie do psychologa, bo "nie miałam koleżanek" w 1 kl. gimnazjum, ale w celu naprawienia mnie. Psycholog na ostatniej wizycie powiedziała mojej mamie "to nie z nią jest coś nie tak, tylko z panią". Ja miałam tylko inne zainteresowania jak dziewczyny w moim wieku - pasjonowałam się nauką, a nie bieganiem za chłopakami, więc nie miałam koleżanek, bo nie miałam z nimi tematów do rozmów. W sumie dobrze mi na tych studiach i cieszę się, że dobrze sobie na nich radzę, oczywiście skończę je, bo szkoda 4 lat, audiolog mówiła, że najlepiej wybrać w takim wypadku specjalizację zabiegową (i chirurgia mi się podoba, kilkukornie asystowałam do operacji i to było świetne), ale gdybym wiedziała, że będę niedosłysząca wybrałabym nieco inną ścieżkę kariery - byłam w gimnazjum i liceum pasjonatką fizyki i wszechświata, książki Hawkinga przeczytałam jednym tchem, myślę, że wtedy poszłabym w jakąś astrofizykę.
I na koniec moje pytanie - niestety teraz studiuję, nie pracuję i nie stać mnie na terapię prywatną i czy lepiej skorzystać z psychologa w ramach NFZ (mam możliwość, że kiedy pójdę z legitymacją do studenckiej przychodni nie będę czekać na wizytę więcej jak 2 tygodnie), czy lepiej znaleźć psychologa w jakiejś fundacji wspierającej osoby z niepełnosprawnościami? Czy może warto iść na grupę wsparcia? Przepraszam za trochę chaotyczny wpis, pisałam, co mi przyszło do głowy. Pozdrawiam, i z góry dziękuję za odpowiedzi!