
Problemy z pracą tymczasową: brak zrozumienia, stres i obowiązki edukacyjne
Natalia
Anastazja Zawiślak
Rozumiem, że jesteś w bardzo trudnej sytuacji. Czujesz się przytłoczona wymaganiami pracy tymczasowej, brakiem szacunku ze strony kierowniczki i napiętym grafikiem, który koliduje z Twoimi ważnymi planami edukacyjnymi.
Twoje uczucia są w pełni uzasadnione – masz prawo oczekiwać szacunku, prawa do odpoczynku i rozwoju. Praca tymczasowa nie powinna odbywać się kosztem Twojego zdrowia ani przyszłości.
Skoro już teraz czujesz lęk przed powrotem, a grafik uniemożliwia Ci normalne funkcjonowanie i naukę, warto poważnie rozważyć możliwe rozwiązania, zawsze namawiam najpierw do rozmowy z kierownikiem przedstawienia swojej perspektywy, ale równie ważne jest znalezienie innego rozwiązania, jeśli rozmowa nie odniesie skutku np. odejście z tej pracy. Kurs i egzamin to inwestycja w Twoją przyszłość – coś, co może dać Ci lepsze możliwości zawodowe, szanse na awans itp.
Pamiętaj: praca ma być częścią Twojego życia, a nie jego kosztem. Szacunek do siebie to także umiejętność powiedzenia „dość” tam, gdzie nie jesteś traktowana właściwie. 💙
Trzymam za Ciebie kciuki!
Anastazja Zawiślak
Psycholog
Nadal nie znasz odpowiedzi na nurtujące Cię kwestie?
Umów się na wizytę do jednego z naszych Specjalistów!
Martyna Jarosz
Rozumiem, że czujesz się przytłoczona i niezrozumiana w obecnej sytuacji zawodowej. Twoje uczucia są ważne, a priorytetem powinna być równowaga między pracą, edukacją i zdrowiem.
Zastanów się, co jest dla Ciebie najważniejsze w tym momencie i czy ta praca wspiera Twoje cele oraz dobrostan. Czy kontynuowanie pracy w takich warunkach pozwala Ci realizować swoje wartości i dbać o siebie?
Dominika Krawczyk
Dziękuję, że opowiedziała Pani o swojej sytuacji.
To, co Pani przeżywa, jest bardzo trudne, ponieważ dotyczy nie tylko pracy, ale też Pani poczucia bezpieczeństwa, godności i granic.
Kiedy zaczynamy nową pracę, naturalne jest, że chcemy się zaangażować, pokazać z dobrej strony. To, że posiadała Pani większą motywację, to coś pięknego – ale równie naturalne jest, że ta motywacja się osłabia, gdy realia okazują się inne, niż się spodziewaliśmy.
Nie została Pani odpowiednio poinformowana przez agencję o warunkach zatrudnienia – czyli już na początku zabrakło jasnej, precyzyjnej komunikacji. Do tego dochodzi obciążenie pracą – 6 dni z rzędu, jeden wolny weekend w miesiącu, kursy w weekendy – to wszystko realnie przekracza możliwości fizyczne i psychiczne człowieka.
I bardzo ważna rzecz – Pani emocje są adekwatne. Lęk, smutek, poczucie niezrozumienia. To nie „Pani przesadza”, tylko sytuacja naprawdę jest trudna i może być obciążająca. To, że Pani uczy się, robi kursy, planuje egzamin – świadczy o tym, że inwestuje Pani w swoją przyszłość.
Kacper Urbanek
Dzień dobry,
Brzmi, jakbyś znalazła się w miejscu, które nie szanuje Twoich granic ani sytuacji. Masz prawo dbać o zdrowie i rozwój, a jeśli praca tymczasowa zaczyna wpływać negatywnie na Twoje samopoczucie, warto rozważyć zmianę, szczególnie jeśli to tylko zlecenie weekendowe, bez stabilizacji. Nie jesteś zobowiązana przedkładać pracy ponad życie i przyszłość. Jeśli czujesz stres, lęk i brak szacunku, może warto postawić na spokój, skończyć kurs i poszukać pracy, która da Ci więcej równowagi. Zdrowie i rozwój to inwestycja, która naprawdę się zwraca.
Z pozdrowieniami
Kacper Urbanek
Psycholog, diagnosta

Zobacz podobne
Długotrwała choroba i śmierć partnera oraz setka innych problemów. Pięć miesięcy temu zmarł mężczyzna, z którym przez 11 lat byłam w związku. Nie była to śmierć nagła – właśnie mija druga rocznica od dnia, w którym dostał udaru.
Stało się to w mojej obecności i było to dla mnie straszne doświadczenie. Pomimo iż udar nie był poważny i rokowania co odzyskania sprawności były bardzo dobre – partner odmówił rehabilitacji i jako osoba leżąca trafił ze szpitala do hospicjum na NFZ. Ja zostałam z jego matką na głowie (również leżąca, wymagająca opieki) i ze wszystkimi ich sprawami.
Plus, rzecz jasna, moje własne problemy.
Żadne z nich nie zgadzało się, aby z własnego, pokaźnego zresztą, majątku opłacić sobie opiekę czy leczenie.
Oszczędzali na gorsze czasy i czarną godzinę.
A posiadali kilka odziedziczonych nieruchomości, których aktualna wartość rynkowa to kilka milionów złotych. Przez dziesięć miesięcy patrzyłam bezradnie, jak jego matka powoli umiera, a równocześnie napatrzyłam się w tym hospicjum na rurki, sondy, worki stomijne, ból, cierpienie i śmierć.
Na nic zdawało się proszenie partnera, żeby poszedł na rehabilitację i wyrwał się z tej umieralni, tym bardziej że w wyraźny sposób tracił nawet tę sprawność, którą miał po udarze i widać było postępującą atrofię mięśni.
Cały czas słyszałam mantrę, że szkoda pieniędzy, szkoda czasu, szkoda wysiłku, że on musi mieć na czarną godzinę.
Nie obchodziło go zupełnie, że to jest wszystko ponad moje siły. Obrażał się na mnie, jak wprost mu mówiłam, że ja nie jestem w stanie tego wszystkiego robić bez wsparcia finansowego z jego strony i bez jakiejś formy zabezpieczenia.
Próby rozmowy kończyły się fochem i karaniem mnie ciszą.
W ramach wyjaśnienia dodam, że związek od dawna kulał ze względu na opisane powyżej cechy partnera plus brak zaangażowania i jakiegokolwiek wsparcia z jego strony w różnych życiowych sytuacjach. W chwili, w której nastąpił udar, ja już w zasadzie byłam gotowa na zerwanie, ale w zaistniałych okolicznościach wydawało mi się rzeczą nieludzką zostawić go samego. Czara goryczy przelała się w kwietniu, gdy wyskoczył mi niespodziewany wydatek na kwotę kilku tysięcy złotych, pojawiły się problemy zdrowotne, które potencjalnie mogą wymagać w przyszłości interwencji chirurgicznej.
Znowu wróciłam do kwestii bieżącego wsparcia finansowego i jakiegoś zabezpieczenia na wypadek jego nagłej śmierci.
Prawdę mówiąc, bezpardonowo wymusiłam konfrontację, ale dowiedziałam się takich rzeczy, że w kilka tygodni spakowałam się i wróciłam do swojej kawalerki na drugim końcu Polski.
Szkoda, że dziesięć lat wcześniej nie przedstawił jasno swoich poglądów na związek. Mianowicie nie miał zamiaru w żaden sposób mi rekompensować poświęconego czasu i mojej ciężkiej harówy, bo jego zdaniem należała mu się ode mnie pomoc z tego względu, że jakoby od zawsze miał w życiu ciężko i w ogóle był najbardziej pokrzywdzonym człowiekiem na świecie.
Nie miał zamiaru mnie zabezpieczać finansowo, bo to rodzinny majątek, odziedziczony po dziadkach, bo rodzina jest najważniejsza, bo coś tam jeszcze. Nie wiem, co rozumiał przez słowo "rodzina", ale najwyraźniej ja się do tej kategorii osób nie zaliczałam. W kilka tygodni po mojej wyprowadzce okazało się, że jest ciężko chory. Infekcja lekoopornej bakterii w układzie oddechowym, moczowym i pokarmowym.
Momentalnie rozwinęło się ciężkie zapalenie płuc, nerki (już wcześniej słabe) przestały działać i po niecałych dwóch tygodniach pobytu w szpitalu zmarł. Jeden spadkobierca pojawił się dopiero po jego śmierci. Przez półtora roku nie raczył się pokazać w tym hospicjum, nawet w święta, a tu nagle okazało się, że w jego mniemaniu należy mu się cały majątek, bo się czuje pokrzywdzony jakąś decyzją wspólnego dziadka.
Drugi spadkobierca, który łaskawie pojawił się w tych ostatnich tygodniach, wyszedł z podobnego założenia, argumentując swoje roszczenia krzywdą i traumą spowodowaną kilkoma tygodniami odwiedzin u umierającego krewnego. Obaj mieli zamiar toczyć ze sobą spór sądowy i odmówiłam mieszania się w to.
To nie moja sprawa, zwłaszcza że żaden nie wspomniał o żadnej formie wsparcia czy rekompensaty dla mnie.
Od tego pierwszego usłyszałam wręcz, że jestem głupsza, niż myślał, skoro pomagałam za darmo.
Najwyraźniej w tej rodzinie o żadnej wdzięczności czy innych ludzkich uczuciach nie ma w ogóle mowy.
Ja po tym wszystkim jakoś żyję i niby funkcjonuję normalnie, ale mam chandrę. Przede wszystkim mam problemy ze snem.
Przez te wszystkie obrazki, których napatrzyłam się w hospicjum i w domu u umierającej matki partnera długo śniły mi się koszmary. Odpuściły trochę po mojej wielkiej ucieczce i powrocie we własne strony. Następna partia koszmarów zaczęła się po jego śmierci, łącznie z jakimiś głupotami, że widzę go żywego i rozmawiamy.
To też powoli odpuszcza, ale zdarza mi się, że w czasie snu odczuwam ogromny strach przed śmiercią i kilka razy obudził mnie własny krzyk. W efekcie boję się chodzić spać i siedzę do późna, dopóki naturalną koleją rzeczy nie zwalę się na łóżko jak kłoda. Potem chodzę permanentnie niedospana. Melisa na mnie nie działa i w zasadzie nie wiem, w czym by miała pomóc.
Po prostu boję się tego, co może mnie spotkać po drugiej stronie snu. Wysiłek fizyczny też nie działa. Nawet po dziesięciokilometrowej wycieczce z kijkami, czując się umęczona fizycznie, mam ten sam problem. Alkohol też nie działa i niezależnie od tego ile w siebie przymusowo wleję (w granicach możliwości osoby nieuzależnionej) – nie jestem w stanie się upić. Nawet jak coś poczuję, to momentalnie jestem trzeźwa, jakby coś znosiło jego działanie. Zastanawiam się, czy to tylko kwestia moich przeżyć, czy nakłada się może na to menopauza.
Mam prawie 52 lata i mniej więcej w tym czasie, w którym spakowałam się i wróciłam do siebie, zaczęłam doznawać uderzeń gorąca i nieregularności w cyklu miesiączkowym.
Uderzeń gorąca pozbyłam się dosłownie w kilka tygodni suplementem z apteki (to akurat działa, jak trzeba), miesiączki ewidentnie zaczynają zanikać, test menopauzalny permanentnie wychodzi dodatni. Poza tym fizycznie czuję się całkiem dobrze, nawet powiedziałabym, że odkąd znalazłam trochę czasu dla siebie, różne moje dolegliwości ustąpiły.
Paradoksalnie ja się ciągle czuję młodo, tylko jestem zupełnie przygaszona i zrezygnowana. Kolejnym problemem jest moja sytuacja finansowa. Próbuję zarabiać na życie własną jednoosobową działalnością i niespecjalnie mi to idzie.
Mam trochę swoich pomysłów, ale potrzebowałabym nieco luźnej gotówki, żeby zlecić pewne rzeczy na zewnątrz, bo jest prawie nierealne zrobienia tego samodzielnie w skończonym czasie. Ostatnio miałam silny napad bardzo obniżonego nastroju, łącznie z płaczliwością i myślami samobójczymi. Na zasadzie, że tak bardzo zależy mi na realizacji własnego pomysłu, że siądę i to zrobię sama bez żadnego wsparcia, nie licząc się z konsekwencjami. A jak mi się w międzyczasie skończą oszczędności i nic na tym pomyślę, nie zarobię, to sobie w łeb palnę, ale nie potrafię żyć, nie realizując własnych marzeń i własnego potencjału. Jak już zrealizuję, to mnie nic nie będzie obchodzić, mogę nawet umrzeć, niech się dzieje, co chce. Ponieważ jestem osobą wykształconą i potrafię kilka nieszablonowych rzeczy, mam takie marzenie, aby stworzyć platformę edukacyjną z mojej działki z fajnymi materiałami, niestety odpłatnymi, bo muszę z czegoś żyć.
Przy takich kwotach, jakich można zażądać od klientów, musiałby tam być spory ruch, a na marketingu nie znam się, zupełnie mi to nie leży, odrzuca mnie od tego. Multimedia jestem w stanie zrobić sama, nawet oprogramowaniem darmowym, ale to po prostu zajmie trochę czasu. A tematów, kursów i szkoleń mogłabym zrobić mnóstwo. Zarówno dla młodzieży, jak i nauczycieli, a jak napisałam - jest to mój czas i praca, za którą nikt mi nie zapłaci, dopóki materiały nie będą gotowe. Ale w tym moim nastroju ja się chciałam rzucić na to z rozpaczy i desperacji, a nie z wiary we własne siły i sukces. Natomiast zupełnie nie widzę dla siebie odpowiadających ofert na rynku pracy i przeraża mnie myśl, że kobietom w moim wieku pozostaje w zasadzie wyrzucenie wszystkich swoich dyplomów do kosza i zarabianie sprzątaniem lub inną tego typu pracą poniżej kwalifikacji.
Rozwala to moje życie w drzazgi i stawia pod znakiem zapytania sens tego, kim jestem, tego, co do tej pory osiągnęłam, na czym się znam i co zawodowo potrafię.
Ja nie chcę umrzeć i zamienić się w garść popiołu nie robiąc tego, do czego w moim mniemaniu mam powołanie.
Ja nie chcę żyć i umrzeć w poczuciu porażki i niespełnienia, a przecież życie mi pokazało, że wiele rzeczy zależy tylko od zbiegu okoliczności i przypadku, a nie od ilości włożonej w to pracy.
Żywy przykład to spadkobiercy mojego partnera. W zasadzie nic nie musieli robić, żeby mieć prawo do kilku zer więcej na koncie. Mnie tyle szczęścia nie spotkało i na jakiejś płaszczyźnie nie jestem w stanie się z tym pogodzić. Wprawdzie nikt nie obiecał, że życie jest sprawiedliwe i że mnie czeka jakkolwiek pojęty sukces, ale coś jest tu mocno nie tak. Nie wiem, jak się mam emocjonalnie utrzymać w zwartej kupie, tym bardziej że ja z tym wszystkim zostałam sama i aktualnie nie mam nikogo na czyją pomoc typu wsparcie materialne lub wsparcie w pracy nad moim projektem mogłabym liczyć.
Dzień dobry, nie wiem, jak sobie z tym poradzić.
W czerwcu byłam na konsultacjach u pani dziekan, skrytykowała mnie za to, że napisałam prośbę o pomoc do pełnomocnika, do spraw studentów. Chcę dodać, że do niej też napisałam, opisując swój problem. Tydzień temu na ostatnim seminarium usłyszałam, że moja praca wymaga konsultacji z nią nie tylko na seminarium, ale także poza nim. Na samą myśl o konsultacjach mnie paraliżuje. Nie wiem, co robić
