Czasami po latach rozmawiamy ze starym przyjacielem i nagle zdajemy sobie sprawę, dlaczego, tak właściwie, nasz kontakt się urwał. Dociera do nas, że nie było to naturalne wygasanie więzi. To my zaczęliśmy się odsuwać. Jeśli jednak tylko zaufamy swoim uczuciom, to zrozumiemy, dlaczego tak się stało - po godzinie rozmowy z owym przyjacielem, byliśmy wyciśnięci z życia jak cytryna.
Nasz znajomy nie kończy swoich opowieści o krzywdzie, prześladowaniu, smutku lub o tym, że cały świat „uwziął się” na niego. Z każdą minutą czujemy, że poziom naszego zainteresowania spada, ale uwagę podtrzymują jego chwytliwe hasła, „to jeszcze nic”, albo „poczekaj, teraz to dopiero historia”. A my zastanawiamy się, co takiego nas tu drażni i dlaczego boli nas głowa. Kiedy po wszystkim czujemy się wyciśnięci jak „cytrynka”, stwierdzamy dosadnie: „wampir energetyczny”.
Pojęcie ukuło się dosyć trwale i chętnie wykorzystywane jest w przeróżnych kontekstach, jednak nigdy w potwierdzonych naukowo rozważaniach. Rzecz w tym, że zjawisko rzeczywiście występuje. Jeśli tylko jesteśmy wystarczająco wrażliwymi osobami i uważnie słuchamy naszego rozmówcy, automatycznie aktywują się mechanizmy mózgowe odpowiedzialne za współodczuwanie, popularnie zwane empatią. Aby właściwie zareagować na usłyszaną historię, musimy ją przetworzyć i zmetabolizować, tym samym - mówiąc najprościej - poczuć to, co (jak sobie wyobrażamy) czuje nasz rozmówca. A kiedy słyszymy niekończąca się tyradę smutku, teorii spiskowych i niepowodzeń, jesteśmy wykończeni własnymi reakcjami emocjonalnymi.
Czy nasz rozmówca „wysysa” z nas życie i „karmi się” nim? Nie. Tutaj użycie „wampira” do określenia takiej osoby jest mylące, co nie sprawia, że nasze odczucia są nieprawdziwe. Sęk w tym, że mamy wpływ tylko na własne reakcje, a pop-psychologia tworzy jedynie kolejne nazewnictwa tej drugiej strony barykady. Szybciej i przyjemniej jest nazwać kogoś ,,toksykiem\narcyzem\wampirem energetycznym\chorym'', natomiast to nie sprawi, że będziemy lepiej radzić sobie z trudnymi relacjami, rozmowami i własnymi emocjami.
Jak się nie dać zmęczyć współodczuwaniem? Nie ma prostego sposobu (może jest jakiś na Instagramie :)). Pewnie przyda się trochę dyplomacji i umiejętności przekierowywania tematu rozmowy oraz asertywności w komunikacji naszych potrzeb. Gdy czujemy, że robi się „gęsto”, spróbujmy zainteresować kolegę innym obszarem, tematem lub pobyć w ciszy. Jeśli jednak ten się upiera, aby wciąż mówić o tym, co jest dla Ciebie już niekomfortowe, no cóż… Może następnym razem wybierzmy się na piwo z kimś innym…:)
Tradycyjne obchodzenie świąt jest super sprawą, ale czasami lepszą wydaje się opcja „Boże Narodzenie w tropikach”. Brzmi świetnie? Czemu nie! Pakujemy się i cieszymy latem w środku zimy, a do tego nie musimy brać udziału w przedświątecznym chaosie. Tyle że nie żyjemy w próżni, a niekiedy nasi krewni są bardziej przywiązani do tradycji. Przez telefon możemy usłyszeć: „To nie przyjedziecie? W przyszłym roku to mnie może już nie być. No jak uważacie…”. Niby dostajemy „pozwolenie” (nigdy nie musimy otrzymywać pozwolenia na realizację własnych potrzeb), ale nasz żołądek na moment się zaciska. Skąd to poczucie, że robimy coś złego? Więcej! Jesteśmy też wkurzeni. Ale w sumie na co? Na kogo?
Nadmierne wzbudzanie poczucia winy w innych osobach związane jest z pewnym wyuczonym stylem radzenia sobie z zaspokajaniem potrzeb. Gdy boimy się odrzucenia lub samotności (a także odpowiedzialności), staramy się przerzucić na innych poczucie obowiązku i powinności wobec nas, co z kolei, w przypadku niewywiązywania się z nich, uruchamia u tej drugiej osoby nieprzyjemne uczucia, które często nazywamy wyrzutami sumienia.
Ze śmiercią mniej lub bardziej liczy się każdy z nas. Jednak komunikat: „Ty pojedziesz na plażę, a ja tu umrę” wywołuje w nas ogromny stres, związany z wcześniejszymi, często subtelnymi manipulacjami. Przede wszystkim wiemy, że mamy prawo do odpoczynku, a mimo to czujemy się winni. I to właśnie ten dysonans rodzi w nas frustrację i złość, którą z kolei musimy na kogoś ukierunkować. Nie kierujemy jej na osobę, która zachowuje się wobec nas nie w porządku, ale na samych siebie, partnera, dzieci.
I tutaj przychodzi kolejna złota rada internetu: „Utnij tę toksyczną relację jednym zgrabnym cięciem”. Brzmi jak plan, jednak takie rozwiązanie z góry zakłada, że manipuluje nami „toksyk”, a może nawet „psychopata” i trzeba się od kogoś takiego natychmiast uwolnić. Często jednak jest to nasz ojciec, matka, babcia lub dziadek, którzy mniej lub bardziej są obecni w naszej codzienności - potrafią też sprawiać radość, pomagać a niekiedy jesteśmy zależni od ich wsparcia (na przykład, gdy chorujemy, mamy nadmiar obowiązków itp.).
*Oczywiście są relacje, które nie są dla nas zdrowe i dzięki własnej pracy możemy je odsunąć.
Co w takim razie zrobić? Tu chyba najsilniej wysuwa się znaczenie pracy z trudnościami w budowaniu więzi - subtelnymi ich akcentami. Warto, żebyśmy zastanowili się, w jaki sposób my sami jesteśmy przywiązani do naszych bliskich. Jeśli separacja stanowi dla nas problem, budząc lęk czy inne nieprzyjemne uczucia (a wakacje w święta to nic innego jak właśnie separacja), to znaczy, że to my sami źle znosimy rozłąkę z naszymi bliskimi i że jest w nas głęboko zakorzeniony lęk, że jeśli oddalamy się od „obiektu”, to już go więcej nie zobaczymy. Przekładając na sytuację opisaną wyżej - obawiamy się reakcji tej samej osoby, która przerzuca na nas odpowiedzialność za radzenie sobie z własnymi emocjami. Wiszą też na nas wyrzuty sumienia, które piszą nieprawdziwą historię o nas samych.
Być może, zanim zdecydujemy się na wyjazd czy postawienie na swoje chęci i potrzeby, warto zajrzeć w swoje wnętrze i dobrze je zbadać, żeby pomóc sobie z lękiem. Rodzice i dziadkowie, niech samodzielnie radzą sobie ze swoim - to ich odpowiedzialność, nie nasza.
Pozwolę sobie podać przykład medialnie przedstawionego ADHD. Przedmioty w różnych miejscach, ale nie tam, gdzie powinny być, impulsywność, niewielkie umiejętności słuchania innych (bez przerywania) i ciągłe szukanie sobie miejsca (w pracy, w życiu i tak dalej). A do tego klepnięta diagnoza (u psychologa z internetu, który „specjalizuje się w diagnozowaniu ADHD u dorosłych”) i gość może wszystko. „Bo ja mam ADHD” i co mi zrobisz? Niekiedy można odnieść wrażenie, że po diagnozie, kiedy to „wszystko staje się jasne”, otaczający świat powinien dopasować się do objawów i je rozumieć. Do tego jeszcze malutka szczypta przekonania o swojej wielkości, które jest efektem przeczytania poradników w stylu „Twój super mózg w ADHD” (bo przecież tylko „adhadowcy” umieją w multitasking i hyper focusing) i mamy gotową receptę na to, żeby zamiast partnera, mieć w domu osobę pod naszą opieką.
Pomiędzy 2007 a 2016 rokiem w USA liczba osób z diagnozą ADHD podwoiła się. W Polsce zainteresowanie procesem diagnozy wzrosło skokowo po roku 2020. Przełomem było wydanie klasyfikacji zaburzeń psychicznych DSM w wersji IV (DSM-IV) w 1994 roku, kiedy uznano, że zaburzenia hiperkinetyczne i koncentracji uwagi nie zanikają po wieku dziecięcym i mogą trwać całe życie. Proces badawczy nad tym tematem spowodował, że wzrosła liczba narzędzi diagnostycznych, w tym dla dorosłych, ADHD rozszerzono o koncepcję spektrum, a nie punktowe objawy. Do tego wzrost dostępności usług diagnostycznych, szczególnie online (sic!) i mamy prawdziwy wysyp poradników w Empiku, kont tematycznych w mediach społecznościowych oraz dalszego braku porozumienia, np. w relacjach.
Diagnoza jest ważna i to świetny trend, że coraz więcej osób decyduje się wykonać ją u specjalisty. Wspomniane zaburzenie jest dotkliwe, również dla osób dorosłych, jednak odpowiednie leki, a przede wszystkim psychoterapia i jej psychoedukacyjny element sprawia, że z ADHD można satysfakcjonująco żyć, bez ryzyka rozwodu lub załamania nerwowego współlokatorów. Tyle że trzeba… chcieć. I tu często pojawia się problem.
Praca własna jest tutaj całkiem żmudna, ale konieczna. Kiedy jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za siebie, mając trudności wykonawcze, musimy włożyć nieco więcej wysiłku w planowanie i organizację. Ale na tym polega dojrzałe i odpowiedzialne funkcjonowanie. Kiedy jednak wolimy uznać ,,taki już jestem", pozostajemy w objawach i tworzymy niejako kult wokół zaburzenia. Gromadzimy się w grupach, oglądamy poradniki i czytamy książki. Aktywnie podtrzymujemy niechęć do wzięcia odpowiedzialności za siebie, a także dezorganizację w obszarach życia rodzinnego i zawodowego. Oczywiste jest, że łatwiej jest przyjąć diagnozę, która czasem stawia nas w grupie tych „lepszych” (multitasking, hyper focusing oraz popularność tematu). Warto jednak temat zbadać głębiej i zastanowić się, czy warto ulegać nietrwałym trendom i czy przypadkiem nasze (i innych, z nami!) trudności nie są wywołane głębszymi, znacznie trudniejszymi do zaakceptowania czynnikami. Jest to często praca z lękiem, trudnymi doświadczeniami, niechęcią do wysiłku poznawczego - jednak jest to nasza odpowiedzialność, by radzić sobie lepiej z zadaniami oraz nie krzywdzić innych, np. partnerów, którzy oczekują wysłuchania i wzajemnego dbania o siebie.
Media społecznościowe oraz słabnące tabu związane z pomocą psychologiczną sprawiają, że coraz częściej po nią sięgamy. A brutalne prawa rynku są takie, że popyt napędza podaż, a wraz ze zwiększeniem dostępności rozwija się pseudonaukowy rynek bzdur, którym łatwo ulec. Skutkuje to licznymi trendami, które promowane są chwytliwymi hasłami i połowiczną prawdą, traktowaną jako pewnik. Wysoka wrażliwość, narcyzm i toksyczność. Milion sposobów na rozpoznanie, które z tych zaburzeń mam ja sam, a które ma mój partner czy koleżanka w pracy. Niektóre można wręcz rozpoznać poprzez objawy, liczone na palcach jednej ręki, która ochoczo wykorzystywana jest jako „rekwizyt” przez chytrego influencera: „pięć sposobów, po których rozpoznasz narcyza”. Brzmi znajomo? Bez uwzględnienia szerokiego kontekstu większość takich poradników ma raczej znikomą (lub szkodzącą) wartość, dlatego warto zaufać nauce i tradycji psychologicznej, żeby ochronić się przed krzywdą pop-psychologii.
American Psychiatric Association. (2013). Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (5th ed.). Washington, DC: APA.
Bowlby, J. (1988). A Secure Base: Parent-Child Attachment and Healthy Human Development. Basic Books.
Lilienfeld, S. O., Lynn, S. J., & Lohr, J. M. (2003). Science and Pseudoscience in Clinical Psychology. Guilford Press.
Komentarze (0)