Left ArrowWstecz

Jestem po rozwodzie. Były mąż chce to naprawić, tylko ciężko jest mi jemu zaufać.

Witam. Jestem po rozwodzie. Były mąż chce to naprawić, tylko ciężko jest mi jemu zaufać. Przed rozwodem nadużywał alkoholu, po rozwodzie ogarnął się. Zastanawia mnie, dlaczego dopiero po rozwodzie się ogarnął. Chce naprawić, a niekiedy mówi o innej kobiecie, gdzie wcześniej byłam zazdrosna i nie umie sobie z tym poradzić.
User Forum

Anonimowo

2 lata temu
Katarzyna Waszak

Katarzyna Waszak

Dzień dobry! 

Alkoholizm jest uzależnieniem, więc warto skorzystać z terapii uzależnień, ale to też nie daje gwarancji, że nie będzie nawrotów. Osoba uzależniona żyje w świecie zaprzeczeń i iluzji - utrudnia to rozpoznanie przyczyn oraz skutków, jakie niesie za sobą nałóg. Może też zaprzeczać, że ma problem z alkoholem. Czasem tak jest, że sytuacje kryzysowe sprzyjają zmianie, a rozwód pewnie taką był, więc może wpłynął na abstynencję. Trudno zrozumieć, co oznacza ,,ogarnął się". Czy były mąż zupełnie przestał pić? Uzależnienie męża wpłynęło również na Panią, powodując współuzależnienie, czyli pewien sposób dostosowania do trybu funkcjonowania alkoholika.

Oczywiście najważniejsze jest, czego Pani pragnie. Jak wyobrażacie sobie ewentualnie wspólną przyszłość? Pozdrawiam

2 lata temu

Nadal nie znasz odpowiedzi na nurtujące Cię kwestie?

Umów się na wizytę do jednego z naszych Specjalistów!

Agnieszka Stetkiewicz-Lewandowicz

Agnieszka Stetkiewicz-Lewandowicz

Dzień dobry,

dla wielu osób rozwód jest bardzo stresującą sytuacją, zmieniającą całe życie. Rożnie też reagujemy na stres; jedni się załamują, a inni (jak Pani mąż) “ogarniają”. Oczywiście zwykle im dłużej pozostajemy w związku z dana osobą tym nasze zaangażowanie jest większe. Jak domyślam się z tego co Pani pisze, mąż był i jest dla Pani ważną osobą, mimo że nie jesteście już małżeństwem martwi się Pani o niego. Jest to jak najbardziej naturalne.  Uzależnienie od alkoholu jest chorobą chroniczną, która charakteryzuje się nawrotami, w związku z tym rozważając powrót do byłego męża proszę się liczyć z powtórką sytuacji z małżeństwa. Oczywiście tak nie musi być natomiast zależy to od wielu czynników przede wszystkim od konsytuacji terapii męża, a także Pani konsultacji z terapeutą uzależnień, zajmujących się współuzależnieniem, do której bardzo zachęcam, żeby miała Pani wiedzę i mogła podjąć najlepszą dla siebie decyzję.

Pozdrawiam

2 lata temu
komunikacja w zwiazku

Darmowy test na jakość komunikacji w związku

Zobacz podobne

Zmagam się z uzależnieniem od hazardu - moja historia i konsekwencje dla rodziny

Chciałbym opisać swoją historię... Mam 34 lata, żonę, córkę 4-latka i drugie w drodze, lada moment się urodzi. Mam też wielki problem z hazardem, który pojawił się ok. 12 miesięcy temu i doprowadził do długów ok. 300 tys. Zacząłem inwestować na giełdzie, zainwestowałem swoje oszczędności, które w krotki czasie wzrosły do 900 tys. Nie wypłaciłem tego i wszystko straciłem i wtedy zaczęło się pierwsze zadłużenie w bankach, a później w parabankach. Po kilku miesiącach powiedziałem o tym zonie, wściekła się, ale wybaczyła.i pomogła spłacić zadłużenie, wtedy uważałem, ze nie jestem uzależniony, ze ta cała sytuacja tak się potoczyła, ze doprowadziła mnie do dna, ale zona mnie uratowała, i tutaj popełniłem pierwsze błędy, nie odciąłem się numeru telefonu, mejla gdzie te wszystkie reklamy przychodziły, blokowałem i usunąłem, zona mi prawie wybaczyła, żyliśmy jakby to się nie wydarzyło i wtedy uległem ponownie, po tych wszystkich reklamach, ofertach coś we mnie pękło i ponownie się zadłużyłem. Najpierw raz z zona powiedzieliśmy o wszystkim moim rodzicom, później jej. A na sam koniec zona chce odejść razem z córką, złożyła pozew. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo ja skrzywdziłem i co zrobiłem. Niestety, ale juz jej zaufania nie odzyskam, mam chore myśli, napisałem listy, naprawdę teraz doszło do mnie, jak bardzo schrzaniłem, jestem wrakiem człowieka.

Trauma, śmierć i walka o swoje marzenia – jak się nie poddać?

Długotrwała choroba i śmierć partnera oraz setka innych problemów. Pięć miesięcy temu zmarł mężczyzna, z którym przez 11 lat byłam w związku. Nie była to śmierć nagła – właśnie mija druga rocznica od dnia, w którym dostał udaru. 

Stało się to w mojej obecności i było to dla mnie straszne doświadczenie. Pomimo iż udar nie był poważny i rokowania co odzyskania sprawności były bardzo dobre – partner odmówił rehabilitacji i jako osoba leżąca trafił ze szpitala do hospicjum na NFZ. Ja zostałam z jego matką na głowie (również leżąca, wymagająca opieki) i ze wszystkimi ich sprawami. 

Plus, rzecz jasna, moje własne problemy. 

Żadne z nich nie zgadzało się, aby z własnego, pokaźnego zresztą, majątku opłacić sobie opiekę czy leczenie. 

Oszczędzali na gorsze czasy i czarną godzinę. 

A posiadali kilka odziedziczonych nieruchomości, których aktualna wartość rynkowa to kilka milionów złotych. Przez dziesięć miesięcy patrzyłam bezradnie, jak jego matka powoli umiera, a równocześnie napatrzyłam się w tym hospicjum na rurki, sondy, worki stomijne, ból, cierpienie i śmierć. 

Na nic zdawało się proszenie partnera, żeby poszedł na rehabilitację i wyrwał się z tej umieralni, tym bardziej że w wyraźny sposób tracił nawet tę sprawność, którą miał po udarze i widać było postępującą atrofię mięśni. 

Cały czas słyszałam mantrę, że szkoda pieniędzy, szkoda czasu, szkoda wysiłku, że on musi mieć na czarną godzinę. 

Nie obchodziło go zupełnie, że to jest wszystko ponad moje siły. Obrażał się na mnie, jak wprost mu mówiłam, że ja nie jestem w stanie tego wszystkiego robić bez wsparcia finansowego z jego strony i bez jakiejś formy zabezpieczenia. 

Próby rozmowy kończyły się fochem i karaniem mnie ciszą. 

W ramach wyjaśnienia dodam, że związek od dawna kulał ze względu na opisane powyżej cechy partnera plus brak zaangażowania i jakiegokolwiek wsparcia z jego strony w różnych życiowych sytuacjach. W chwili, w której nastąpił udar, ja już w zasadzie byłam gotowa na zerwanie, ale w zaistniałych okolicznościach wydawało mi się rzeczą nieludzką zostawić go samego. Czara goryczy przelała się w kwietniu, gdy wyskoczył mi niespodziewany wydatek na kwotę kilku tysięcy złotych, pojawiły się problemy zdrowotne, które potencjalnie mogą wymagać w przyszłości interwencji chirurgicznej. 

Znowu wróciłam do kwestii bieżącego wsparcia finansowego i jakiegoś zabezpieczenia na wypadek jego nagłej śmierci. 

Prawdę mówiąc, bezpardonowo wymusiłam konfrontację, ale dowiedziałam się takich rzeczy, że w kilka tygodni spakowałam się i wróciłam do swojej kawalerki na drugim końcu Polski. 

Szkoda, że dziesięć lat wcześniej nie przedstawił jasno swoich poglądów na związek. Mianowicie nie miał zamiaru w żaden sposób mi rekompensować poświęconego czasu i mojej ciężkiej harówy, bo jego zdaniem należała mu się ode mnie pomoc z tego względu, że jakoby od zawsze miał w życiu ciężko i w ogóle był najbardziej pokrzywdzonym człowiekiem na świecie. 

Nie miał zamiaru mnie zabezpieczać finansowo, bo to rodzinny majątek, odziedziczony po dziadkach, bo rodzina jest najważniejsza, bo coś tam jeszcze. Nie wiem, co rozumiał przez słowo "rodzina", ale najwyraźniej ja się do tej kategorii osób nie zaliczałam. W kilka tygodni po mojej wyprowadzce okazało się, że jest ciężko chory. Infekcja lekoopornej bakterii w układzie oddechowym, moczowym i pokarmowym. 

Momentalnie rozwinęło się ciężkie zapalenie płuc, nerki (już wcześniej słabe) przestały działać i po niecałych dwóch tygodniach pobytu w szpitalu zmarł. Jeden spadkobierca pojawił się dopiero po jego śmierci. Przez półtora roku nie raczył się pokazać w tym hospicjum, nawet w święta, a tu nagle okazało się, że w jego mniemaniu należy mu się cały majątek, bo się czuje pokrzywdzony jakąś decyzją wspólnego dziadka. 

Drugi spadkobierca, który łaskawie pojawił się w tych ostatnich tygodniach, wyszedł z podobnego założenia, argumentując swoje roszczenia krzywdą i traumą spowodowaną kilkoma tygodniami odwiedzin u umierającego krewnego. Obaj mieli zamiar toczyć ze sobą spór sądowy i odmówiłam mieszania się w to. 

To nie moja sprawa, zwłaszcza że żaden nie wspomniał o żadnej formie wsparcia czy rekompensaty dla mnie. 

Od tego pierwszego usłyszałam wręcz, że jestem głupsza, niż myślał, skoro pomagałam za darmo. 

Najwyraźniej w tej rodzinie o żadnej wdzięczności czy innych ludzkich uczuciach nie ma w ogóle mowy. 

Ja po tym wszystkim jakoś żyję i niby funkcjonuję normalnie, ale mam chandrę. Przede wszystkim mam problemy ze snem. 

Przez te wszystkie obrazki, których napatrzyłam się w hospicjum i w domu u umierającej matki partnera długo śniły mi się koszmary. Odpuściły trochę po mojej wielkiej ucieczce i powrocie we własne strony. Następna partia koszmarów zaczęła się po jego śmierci, łącznie z jakimiś głupotami, że widzę go żywego i rozmawiamy. 

To też powoli odpuszcza, ale zdarza mi się, że w czasie snu odczuwam ogromny strach przed śmiercią i kilka razy obudził mnie własny krzyk. W efekcie boję się chodzić spać i siedzę do późna, dopóki naturalną koleją rzeczy nie zwalę się na łóżko jak kłoda. Potem chodzę permanentnie niedospana. Melisa na mnie nie działa i w zasadzie nie wiem, w czym by miała pomóc. 

Po prostu boję się tego, co może mnie spotkać po drugiej stronie snu. Wysiłek fizyczny też nie działa. Nawet po dziesięciokilometrowej wycieczce z kijkami, czując się umęczona fizycznie, mam ten sam problem. Alkohol też nie działa i niezależnie od tego ile w siebie przymusowo wleję (w granicach możliwości osoby nieuzależnionej) – nie jestem w stanie się upić. Nawet jak coś poczuję, to momentalnie jestem trzeźwa, jakby coś znosiło jego działanie. Zastanawiam się, czy to tylko kwestia moich przeżyć, czy nakłada się może na to menopauza. 

Mam prawie 52 lata i mniej więcej w tym czasie, w którym spakowałam się i wróciłam do siebie, zaczęłam doznawać uderzeń gorąca i nieregularności w cyklu miesiączkowym. 

Uderzeń gorąca pozbyłam się dosłownie w kilka tygodni suplementem z apteki (to akurat działa, jak trzeba), miesiączki ewidentnie zaczynają zanikać, test menopauzalny permanentnie wychodzi dodatni. Poza tym fizycznie czuję się całkiem dobrze, nawet powiedziałabym, że odkąd znalazłam trochę czasu dla siebie, różne moje dolegliwości ustąpiły. 

Paradoksalnie ja się ciągle czuję młodo, tylko jestem zupełnie przygaszona i zrezygnowana. Kolejnym problemem jest moja sytuacja finansowa. Próbuję zarabiać na życie własną jednoosobową działalnością i niespecjalnie mi to idzie. 

Mam trochę swoich pomysłów, ale potrzebowałabym nieco luźnej gotówki, żeby zlecić pewne rzeczy na zewnątrz, bo jest prawie nierealne zrobienia tego samodzielnie w skończonym czasie. Ostatnio miałam silny napad bardzo obniżonego nastroju, łącznie z płaczliwością i myślami samobójczymi. Na zasadzie, że tak bardzo zależy mi na realizacji własnego pomysłu, że siądę i to zrobię sama bez żadnego wsparcia, nie licząc się z konsekwencjami. A jak mi się w międzyczasie skończą oszczędności i nic na tym pomyślę, nie zarobię, to sobie w łeb palnę, ale nie potrafię żyć, nie realizując własnych marzeń i własnego potencjału. Jak już zrealizuję, to mnie nic nie będzie obchodzić, mogę nawet umrzeć, niech się dzieje, co chce. Ponieważ jestem osobą wykształconą i potrafię kilka nieszablonowych rzeczy, mam takie marzenie, aby stworzyć platformę edukacyjną z mojej działki z fajnymi materiałami, niestety odpłatnymi, bo muszę z czegoś żyć. 

Przy takich kwotach, jakich można zażądać od klientów, musiałby tam być spory ruch, a na marketingu nie znam się, zupełnie mi to nie leży, odrzuca mnie od tego. Multimedia jestem w stanie zrobić sama, nawet oprogramowaniem darmowym, ale to po prostu zajmie trochę czasu. A tematów, kursów i szkoleń mogłabym zrobić mnóstwo. Zarówno dla młodzieży, jak i nauczycieli, a jak napisałam - jest to mój czas i praca, za którą nikt mi nie zapłaci, dopóki materiały nie będą gotowe. Ale w tym moim nastroju ja się chciałam rzucić na to z rozpaczy i desperacji, a nie z wiary we własne siły i sukces. Natomiast zupełnie nie widzę dla siebie odpowiadających ofert na rynku pracy i przeraża mnie myśl, że kobietom w moim wieku pozostaje w zasadzie wyrzucenie wszystkich swoich dyplomów do kosza i zarabianie sprzątaniem lub inną tego typu pracą poniżej kwalifikacji. 

Rozwala to moje życie w drzazgi i stawia pod znakiem zapytania sens tego, kim jestem, tego, co do tej pory osiągnęłam, na czym się znam i co zawodowo potrafię. 

Ja nie chcę umrzeć i zamienić się w garść popiołu nie robiąc tego, do czego w moim mniemaniu mam powołanie. 

Ja nie chcę żyć i umrzeć w poczuciu porażki i niespełnienia, a przecież życie mi pokazało, że wiele rzeczy zależy tylko od zbiegu okoliczności i przypadku, a nie od ilości włożonej w to pracy. 

Żywy przykład to spadkobiercy mojego partnera. W zasadzie nic nie musieli robić, żeby mieć prawo do kilku zer więcej na koncie. Mnie tyle szczęścia nie spotkało i na jakiejś płaszczyźnie nie jestem w stanie się z tym pogodzić. Wprawdzie nikt nie obiecał, że życie jest sprawiedliwe i że mnie czeka jakkolwiek pojęty sukces, ale coś jest tu mocno nie tak. Nie wiem, jak się mam emocjonalnie utrzymać w zwartej kupie, tym bardziej że ja z tym wszystkim zostałam sama i aktualnie nie mam nikogo na czyją pomoc typu wsparcie materialne lub wsparcie w pracy nad moim projektem mogłabym liczyć.

Jestem, a raczej byłam osobą radosną, komunikatywną, zaradną. Od pewnego czasu nic z tych rzeczy mi nie wychodzi.
Jestem, a raczej byłam osobą radosną, komunikatywną, zaradną. Od pewnego czasu nic z tych rzeczy mi nie wychodzi. Stałam się apatyczna, boję się kontaktu z ludźmi, brak mi pewności siebie. Czuje się nieszczęśliwa. Mąż jakiś czas temu zdradził mnie z moją siostrą. On stwierdził, że nie doszło między nimi do kontaktu fizycznego. Ale SMS-y, które do siebie pisali, świadczyły moim zdaniem inaczej. Tzw. seks online. Jak sam powiedział, chciał sprawdzić, czy moja siostra zdolna jest do zdrady - nic więcej jego zdaniem. Ja jestem zniszczona po sytuacjach, które się ostatnio mi przytrafiły. Przestał jeszcze wcześniej przed tym zdarzeniem odzywać się do mnie. Nasza komunikacja to Messenger, tak jest mu najwygodniej. Staram się wybaczyć mężowi za to, co zrobił. Na domiar złego borykał się z piciem. Ciężko pracuje. Czuję, że jestem przemęczona i fizycznie i psychicznie, ale wstyd mi jest iść i porozmawiać z kimś o moich problemach. Narobił mi problemów finansowych, o których dowiedziałam się po jakimś czasie. Staram się mu wszystko wybaczyć ze względu na dzieci. Jest mi bardzo ciężko i nie radzę sobie z tym. Obecnie on stracił prace ze względu na picie. Ja pracuje na dwa etaty. Gdzie jedna dostałam niedawno, z której bardzo się cieszyłam, ale pracuje z toksycznymi ludźmi, którzy z chęcią mi to okazują a ja jestem w takim stanie ze nie umiem się już bronić. I stawiać granic. Każdy w tej chwili mówi mi, co mam robić poniżając mnie i mówiąc mi, że się do niczego nie nadaję. Zaczynam faktycznie już tak o sobie myśleć, że jestem bezużyteczna. Firma praktycznie nie istnieje, w trakcie kiedy dowiedziałam się o sytuacji mojej siostry, nie umiem już jej prowadzić. Proszę o pomoc, jak odzyskać wiarę w siebie, co zrobić, żeby przestać myśleć o sobie w bardzo ciężki sposób?
Jak przełamać i zmienić lękowy styl przywiązania powiązany z przeszłością i rodziną dysfunkcyjną? Mimo leków antydepresyjnych w dość silnych dawkach mój organizm nadal przeżywa to jako silny lęk i burzę emocjonalną. Brak poczucia bezpieczeństwa przy wchodzeniu w relacje, trudność w podejściu do elastyczności granic, zamknięcie w sobie i nieumiejętność otwarcia się na drugą osobę. Przez obawy co do wszystkiego czasami za bardzo płynę i kompletnie nie wiem.jak się zachować. Wpadam w jakieś uwikłanie i zaczynam się zamykać
Nie potrafię wyrażać emocji, gubię się w tym co czuję i czy moje uczucia są prawdziwe. Stan od 3 lat.
Relacja z moimi emocjami. Nie umiem wyrażać emocji. Są jak nieznana choroba. Nie mają nazwy. Zazwyczaj nie czuję nic, czasem psychosomatyka się odezwie (bóle głowy, duszności, bóle lub ucisk serca, mdłości, zmęczenie, itd ), zdarza się, że jednak się ukazują, ale ja tego tak bezpośrednio nie czuję (wyrażam mimiką twarzy, lub tonem głosu). Jednak raz na jakiś czas czuję, jak mi się wszystko napina, przechodzi przeze mnie impuls, albo rozwija się stopniowo, ale szybko i próbuje się wydostać, ale nie ma jak, jedynie przez moje ciało trochę przesiąka. Wtedy jestem po prostu niemiła i chce mi się płakać, nie raz nie mogłam się słowem odezwać, bo czułam jak mnie oplata wokół szyi. Jest to męczące, bardzo. Nie pamiętam jak było kiedyś, jednak mam tak od co najmniej 3 lat. Obrazowy opis tego jak się czuję na codzień: Wyobraź sobie, że jesteś na polu trawy która ma ok.metr wysokości, przez jej wysokość i gęstość nie jesteś w stanie zobaczyć swoich nóg i gruntu, na którym stoisz. Dookoła jest gęsta mgła, nic przez nie nie widać, powietrze jest ciężkie, wręcz przygniatające. Czasem coś słyszysz, a przynajmniej tak Ci się wydaję, jednak nie wiesz skąd dobiega ten dźwięk ponieważ słychać go z każdej strony. Echo. Co jakiś czas masz wrażenie, że poza Tobą jest ktoś jeszcze, widzisz ciemną postać, stoi obok, lub tylko przebiegnie (królik? pies? człowiek? może to nie jest zwierzę, a może tego nie ma? urojenia?), nie wiesz co to, gdzie dokładnie jest, co powoduję, że odczuwasz lęk i niepokój, a może to po prostu przeczucie? uciska Cię w klatce piersiowej, dusisz się. Nie raz gdzieś w oddali pojawiło się pulsujące światełko (nadzieja? odpowiedź?), jednak tak jak szybko się pojawiło tak szybko też znikało. Miejsce w jakim się znalazłeś powoduję, że tracisz zmysły, więc idziesz. Idziesz tak długo, a tu nic. Jakbyś szedł w miejscu lub szedł w kółko, nic się nie zmienia, trawa tak samo wysoka, a mgła gęsta, jedynie grunt wydaję się czasem inny, ale może to złudzenie. Jesteś już zmęczony, tracisz nadzieję na wydostanie się stamtąd, nawet nie pamiętasz jak się tu znalazłeś. Wołasz o pomoc, ale nikt Cię nie słyszy, czujesz się samotny, bo nawet lęk i przygnębienie, które Ci towarzyszy od tak dawna jest Ci obce. Nie rozumiesz czemu wybierając różne kierunki dalej stoisz w miejscu. Chciałam jak najlepiej to wszystko opisać. Przekłada się to na moje codzienne życie, wszystko co robię. Nie wiem, czy to ważne, ale mam 16 lat. Nie potrafię się z tego wyrwać, nawet nie wiem czego potrzebuje i oczekuję pisząc tu, chyba zrozumienia. Tyle mi wystarczy. I może potrzebuje wiedzieć, że to ma jakiś sens? Nie mam pojęcia, po prostu jak mówię na głos o tym co czuję lub wydaję mi się, że czuję, to od razu zaczynam żałować. Nie umiem dać sobie przestrzeni na wyrażanie emocji, boje się, że ktoś pomyśli o mnie jak o atencjuszce, może przez to jak na mnie patrzą lub to, że ich odpowiedzi są typo zbywające, jakbym się nie liczyła. Ja naprawdę nie udaję, po prostu się zgubiłam.
kryzys w związku

Kryzys w związku – jak go przetrwać i odbudować relację?

Twój związek w kryzysie? To naturalny etap, który może wzmocnić relację. Poznaj sprawdzone strategie i porady ekspertów, by skutecznie przez niego przejść i odbudować więź. Czytaj dalej!