
- Strona główna
- Forum
- kryzysy
- Jak poradzić sobie...
Jak poradzić sobie z lękiem przed jazdą samochodem i poczuciem niezaradności?
JJ22
Justyna Orlik
To, co opisałaś, brzmi jak coś, co bardzo długo w sobie nosisz i co wywołuje w Tobie dużo napięcia. Nie tylko wokół jazdy, ale też wokół poczucia własnej wartości. Zdałaś egzamin, mimo że jazda nigdy nie była Twoją pasją, i to już samo w sobie jest dużym osiągnięciem.
Twoje ciało bardzo wyraźnie pokazuje, że nie czuje się bezpiecznie za kierownicą, a to nie czyni Cię ani gorszą, ani mniej „dorosłą”. Wiem, że porównania do innych ludzi, którzy jeżdżą bez oporów, mogą sprawiać, że czujesz się słaba. Nie wpływa to jednak na fakt, że jesteś ambitna, profesjonalna i "ogarniasz wymagającą rzeczywistość".
To wszystko nadal jest w Tobie. Jazda samochodem tego nie odbiera.
Lęk ma to do siebie, że czasem trzeba go oswoić. Krok po kroku. Nie siłą, a życzliwością. I to w porządku, że nie jesteś gotowa, i że jeszcze nie czujesz się bezpiecznie. Twój partner to duże wsparcie w obecnej sytuacji. To, co mówi jest prawdziwe: brak pewności siebie za kółkiem nie określa całej Ciebie. Można być świetną osobą i mieć trudność z jedną, konkretną rzeczą.
Zamiast się za to karać, może warto się tym sobą... zaopiekować?
Zapytać siebie: czego teraz potrzebuję, żeby było mi trochę lżej?
I dać sobie prawo, żeby iść w swoim tempie. Nie po to, żeby się zmuszać, ale żeby się wesprzeć.
Nadal nie znasz odpowiedzi na nurtujące Cię kwestie?
Umów się na wizytę do jednego z naszych Specjalistów!
Aleksandra Kaźmierowska
Dzień dobry,
Czytam, że to dla Pani ważny temat i że niesie ze sobą dużo napięcia, smutku i poczucia bycia „nie taka, jak trzeba”.
Z tego, co Pani pisze zdaje się, że nie chodzi tylko o samochód. Być może to głębszy kawałek: coś o presji bycia zawsze dobrą, samodzielną, silną i skuteczną. I jednocześnie trudność w zaakceptowaniu momentu, w którym jakaś część Pani po prostu się boi.
To, co poruszające w Pani historii, to to, że obok wielu sukcesów, które Pani osiągnęła, jest jedno miejsce, w którym czuje się Pani zupełnie inaczej — słaba, bezradna, zawstydzona. I że to jedno miejsce potrafi przysłonić całą resztę.
Być może to nie jazda autem jest największym problemem, tylko to, jak surowo traktuje Pani siebie, kiedy coś nie wychodzi. Jak trudno wtedy dać sobie prawo do bycia niedoskonałą, niegotową, przestraszoną.
Zachęcałbym Panią do poszukania w sobie do odpowiedzi na pytania:
Co czuję, kiedy widzę, że inni potrafią, a ja nie?
Co to mówi o moim sposobie myślenia o sobie samej?
Czy umiem być po swojej stronie także wtedy, gdy czegoś nie umiem albo się boję?
Kiedy ostatni raz pozwoliłam sobie nie wiedzieć, nie umieć – i zostać z tym w spokoju?
Nie musi Pani teraz nic zmieniać ani siebie przełamywać. Może warto najpierw zatrzymać się i zobaczyć, co właściwie tak bardzo Panią boli, kiedy wsiada Pani do auta albo nie potrafi pojechać quadem. Może to coś więcej niż lęk przed jazdą. Może to zderzenie z częścią siebie, której długo nie chciała Pani widzieć – tej mniej zaradnej, mniej pewnej, potrzebującej pomocy. To bardzo ludzka część i zasługuje na tyle samo czułości i uwagi, co ta silna.
Jestem przekonana, że warto przyglądać się temu z ciekawością i bez pośpiechu. Bo czasem prawdziwa siła zaczyna się nie wtedy, gdy pokonujemy lęk, ale gdy przestajemy się karać za to, że on w ogóle jest. Wsparciem w pracy w tym obszarze może okazać się psychoterapia.
Serdeczności,
Aleksandra Kaźmierowska
Aleksandra Rydel
Bardzo Ci dziękuję za tak szczere i poruszające podzielenie się tym, co przeżywasz. Już sam fakt, że potrafisz to tak dokładnie opisać, mówi wiele o Twojej samoświadomości i wrażliwości.
To, co opisujesz, nie jest oznaką braku zaradności ani tym bardziej porażką. Raczej przypomina sytuację, w której system nerwowy reaguje w bardzo silny, obronny sposób – zupełnie tak, jakby jazda wiązała się z realnym zagrożeniem. I to nie dlatego, że coś z Tobą „nie tak”, ale dlatego, że ciało i umysł nie czują się w tej sytuacji bezpiecznie.
Perfekcjonizm, który wspominasz, potrafi być zarówno napędzający, jak i bardzo obciążający – bo jeśli jedną rzecz postrzegamy jako „defekt”, potrafi ona przysłonić cały krajobraz kompetencji i sukcesów. A przecież sama napisałaś: masz wykształcenie, rozwijasz się zawodowo, masz bliskie relacje, związek… to ogromne rzeczy. Może ta „jedna rzecz” nie świadczy o Twojej niezaradności, tylko o tym, że w jakimś miejscu zabrakło poczucia bezpieczeństwa, zgody na własne tempo, być może – czułego towarzyszenia sobie w trudności.
To nie jest coś, z czym „trzeba sobie poradzić od razu”. To raczej coś, co warto oswoić – i do czego można wracać z większą łagodnością. Niekiedy pomocna bywa tutaj psychoterapia (np. podejście somatyczne, EMDR lub psychoterapia psychodynamiczna), zwłaszcza jeśli lęk jest silny, paraliżujący i związany z poczuciem utraty wartości. Ale to Ty decydujesz, czy i kiedy chcesz się tym zająć.
Masz prawo nie umieć wszystkiego. I masz prawo poczuć się z tym bezpiecznie.
Jeśli będziesz chciała – jestem.
Katarzyna Faryniarz
Czytam Pani pytanie i widzę kobietę, która odnosi sukcesy na wielu polach. Wyobrażam sobie, jak trudna do zniesienia musi być dla Pani przepaść pomiędzy świętami, w których odnosi Pani sukcesy a sfera związana z prowadzeniem pojazdów.
Można się zastanawiać, skąd taki lęk może wynikać, bo wbrew pozorom czynników może być wiele. Od wyniesienia przekonań z domu rodzinnego, gdzie np. prowadzeniem samochodu zajmował się tato, aż po trudne doświadczenia wynikające z przeżytych wypadków komunikacyjnych przez nas lub przez naszych bliskich. Zrozumienie genezy lęku może Pani pomóc w tym, aby patrzeć na tą sferę bardziej wyrozumiałe, współczująco. Takie podejście z większą skutecznością pozwoli Pani na zmianę w porządnym kierunku.
W drugiej kolejności zastanowiłabym się nad podjęciem terapii skierowanej głównie na pracy z lękiem związanym z prowadzeniem pojazdów. W podejściu poznawczo-behawioralnym w terapii skupiamy się głównie na bieżącym problemie tj. określeniu sytuacji, w których pojawia się lęk, nauczeniu Pani jak radzić sobie w momencie odczuwania lęku oraz wprowadzaniu nowych zachowań, które będą miały na celu konfrontować Panią z Pani lękiem i tym samym, w konsekwencji go zmniejszać.
Justyna Bejmert
Dzień dobry,
Pani opis wskazuje na objawy lęku napadowego lub sytuacyjnego (np. fobii specyficznej), który może dotyczyć nawet jednej, odizolowanej aktywności - tu: jazdy samochodem czy quadem.
Jednocześnie widać, że w każdej innej sferze życia funkcjonuje Pani kompetentnie i dojrzale - to pokazuje, że problem nie leży w „Pani jako osobie”, lecz w mechanizmie lękowym.
W takiej sytuacji samo „wsiadaj i jedź” nie działa - to podejście może nawet pogłębiać bezradność i frustrację. Potrzebne byłoby podejście terapeutyczne: np. praca z psychoterapeutą w nurcie poznawczo-behawioralnym, gdzie etapowo, w bezpiecznych warunkach, można nauczyć się radzenia sobie z lękiem przed prowadzeniem.
Proszę też zauważyć, jak wiele już Pani osiągnęła pomimo lęku: zdobyła Pani prawo jazdy, jeździła z kimś, podejmowała próby. To nie jest porażka, to etap.
Proszę nie oceniać siebie przez pryzmat jednej trudności. Wrażliwość nie wyklucza siły i odwagi, by zmierzyć się z czymś, co przeraża.
Pozdrawiam ciepło,
Justyna Bejmert
Psycholog
Martyna Jarosz
Dzień dobry,
To, co Pani opisuje, jest głębokim doświadczeniem lęku, który wykracza poza samo prowadzenie pojazdu i dotyka obszaru poczucia kompetencji, wartości i sprawczości. To nie brak umiejętności jest tu kluczowy, ale przekonanie, że musi być Pani perfekcyjna we wszystkim, co robi, a każda rysa w tym obrazie uruchamia silne emocje i poczucie wstydu. Reakcje somatyczne, takie jak drgawki czy paraliżujący stres, pokazują jak duży ciężar emocjonalny jest z tym związany. Warto zauważyć, że Pani już pokonała ogromny etap — zdobyła prawo jazdy mimo trudności — a to świadczy o wytrwałości. Pytaniem, nad którym warto się dziś zatrzymać, jest: czy pozwala Pani sobie na bycie wystarczająco dobrą, nie idealną, ale wystarczającą — nawet w obszarach, które nie przychodzą naturalnie?
Pozdrawiam
Martyna Jarosz
Katarzyna Kania-Bzdyl
Droga JJ22,
niepodważalne jest to, że prawo jazdy upraszczają nam komunikację, budują w nas samodzielność i niezależność. Dlatego też rozumiem jak Ci trudno. Rozumiem, że z jednej strony CHCESZ, z drugiej NIE MOŻESZ.
1. Zastanów się na spokojnie i dogłębnie SKĄD wziął się u Ciebie ten lęk? Czy w przeszłości miałaś jakiś wypadek/byłaś świadkiem czegoś/usłyszałam coś z tym związane?
2. Powoli warto adaptować się do upragnionego celu tj. jak z dzieckiem w przedszkolu: najpierw zaprowadzasz go na chwilkę żeby zobaczyło jak wygląda przedszkole, potem zostawiasz go na chwilkę, aż w końcu wydłużasz czas na ten upragniony. Jak to ma się do Ciebie? Spróbuj od małych kroków: przez pewien czas przechodź sobie tylko koło auta spoglądając na niego, jak będziesz gotowa to otwórz drzwi od strony kierowcy i je zamknij po chwili, jak będziesz gotowa to wsiądź na miejsce kierowcy, jak będziesz gotowa wsiądź na miejsce kierowcy i zapnij pasy, jak będziesz gotowa wsiądź na miejsce kierowcy, zapnij pasy i zapal auto. I na ostatnim etapie jeśli będziesz gotowa to przejedź w obecności kogoś 100 metrów dalej, nie więcej. Aż w obecności innej osoby spórbuj wydłużać ten dystans.
trzymam mocno za Ciebie kciuki, do dzieła! :),
Katarzyna Kania-Bzdyl

Zobacz podobne
Witam serdecznie – dziękuję ogromnie za wsparcie, troskę i pomoc odnośnie mojej osoby – jak psychiczną, czy nawet psychologiczną, psychiatryczną i opinii seksuologa. Bardzo mi zależy na uratowaniu mojego małżeństwa z 16-letnim stażem, a razem 20 lat. Doznałam za dużo krzywdy w życiu – nie tylko w tym małżeństwie, lecz przez kupę lat, co dłuższy czas siedzi w sercu, jak i w głowie. Powodem ratowania małżeństwa nie tylko jest silne z mojej strony uczucie do męża – strasznie go kocham, świata nie widzę poza nim. On twierdzi, iż za mną też nie widzi świata, że jestem wyjątkową osobą i ważną w jego życiu. Lecz omówienie chęci ratowania nas jest dla mnie bardzo trudne – jednym słowem: doznałam traumy, załamania psychicznego, nerwowego, jak depresję. Aż biorę leki, które mnie uspokajają, choć jest to chwilowe.
Również mogę to powiedzieć w drugą stronę – w stronę męża – też przeze mnie dużo przeszedł, choć on do wszystkiego podchodzi obojętnie, nawet lekceważąco, nie biorąc żadnej odpowiedzialności za swoje czy błędy, zawsze wszystkim obarcza mnie, na mnie zwala cały syf. Staram się bardzo często rozmawiać z mężem o swoich, jak i jego potrzebach, uczuciach, pragnieniach, nawet o pożądaniu, chemii, magii, więzi uczuciowej między nami – lecz nie wiem, jak wszystko odbierać. Mąż zachowuje się tak, jakby nie chciał brać udziału w ratowaniu relacji, chęci naprawy w pozytywną stronę, lecz w negatywną. Każde kłopoty, kłótnie, sprzeczki przerzucać potrafi na mnie, jakbym to tylko ja wszystkiemu była winna.
Rok temu oboje przeszliśmy poważny i pierwszy kryzys małżeński. Przyznaję się bez bicia – byłam uzależniona od życia towarzyskiego – dochodził alkohol, tak, coraz częściej piłam, nawet około 8 lat. Wolałam każdą chwilę, czas spędzać poza domem, nie w obecności męża, ponieważ wiecznie kłótnie, poniżanie, wyzwiska, bicie, niechęć do zbliżeń. Oddalałam się od męża, zaczynałam się czuć w jego obecności ciągłą walkę, rutynę, brak komunikacji. Popadałam w bezsilność, dlatego poszłam swoją i niestety złą drogą – alkohol, znajomi. Kiedy tłumaczę mężowi, twierdzi, iż nie ma żadnego to wytłumaczenia – z jednej strony ma rację, a z drugiej – sama nie wiem, to była zwykła ucieczka, bezradność.
Nie ukrywam, że nie byłam mężowi dłużna, nie grałam fair, też atakowałam, nakręcałam się – a to jedynie, aby się bronić. Mąż twierdzi, iż to ja źle go traktuję, że nie pozwoli sobie na traktowanie siebie jak psa z mojej strony, z kolei to, jak traktuje mnie – ja mam na to wyrażać zgodę, a on puszcza to płazem, sądząc, że nic złego nie robi???
Tak, zdarzyło się, iż miałam rozwaloną głowę, którą trzeba było szyć – popchnął mnie, uderzyłam w kaloryfer. Następnie miałam tzw. cyt. „pizdę pod okiem” – uderzył mnie z pięści. Mimo to nie chciałam – jak nie mam dokąd uciekać – choć rozważałam odejście, podanie o rozwód, lecz za bardzo męża kocham. To nie jest tak, że przyzwyczaiłam się do takiego życia – NIE. Po prostu czuję bardzo mocne uczucie co do jego osoby – życia sobie nie wyobrażam poza nim. Potrafi być wspaniały, choć z tego kochającego, troskliwego człowieka nagle pokazuje się obraz potwora – damskiego tyrana. Wydaje mi się, że mąż nawet w sobie tego nie dostrzega – zawsze się przed tym broni, iż z nim wszystko w porządku.
Na chwilę wszystko ucichło – poszliśmy na terapię małżeńską, coś pomogło mężowi, lecz na chwilę. Stwierdził, iż nam niepotrzebne terapie, a sami powinniśmy sobie z tym wszystkim poradzić – choć nie wychodzi???
Mąż złamał ogromnie moje serce – nie mówię, że ja jemu również. Wyrzucił mnie z domu, bo się po prostu rozpiłam, szukałam wyjścia z tego wszystkiego. Po tygodniu chciał, abym wróciła, i tak się stało – zaczynało układać się nawet dobrze – mega seks, lecz często nieudane noce, tzw. „spontan sex – wtulić, spać”. Chcieliśmy tak sami to wprowadzić i było super, cieplej, czuło się bezpiecznie.
Od tego się zaczęło – kiedy nie ma seksu raz, dwa, pośród nocy jestem zniesmaczona, zaraz wybucham, robię dramy. Mąż ma mnie dość, lecz po prostu potrzebuję zbliżeń dosyć często, ponieważ po takim przeżyciu, co nas spotkało, szczerze czuję coś jeszcze więcej do męża – podnieca mnie, stał się dla mnie bardziej atrakcyjny. Mówiłam mężowi, iż powinien się cieszyć, a nie narzekać. Mąż mówi nieraz: „podejdź w nocy do mnie, zaczep, zacznij pierwsza grę wstępną”, a kiedy podchodzę – odpycha, po prostu nie wychodzi mi. Co do czego, odwróci kota ogonem zaraz i powie na drugi dzień, cyt.: „a ty mnie w nocy przytulasz, zaczepiasz???” Nie, nie robię tego dosyć często, ponieważ zdaję sobie sprawę, że kiedy będę podchodzić pierwsza – nic to nie da.
Przeszłam tzw. terapię odwykową, terapeutyczną, co w zupełności mi wystarczyła – i nie tylko ja jestem z siebie dumna, ale mąż twierdzi oraz rodzina, że są ze mnie dumni, iż mąż docenia, co zrobiłam dla samej siebie, choć jemu tłumaczę za każdym razem, że zrobiłam to dla niego, bo bardzo go kocham. Tak, własnymi siłami wyszłam z nałogu – to ja postawiłam na ratowanie małżeństwa, jak i własnego zdrowia. A teraz walczę o dalszy i piękny związek oparty na szacunku, wsparciu, trosce, zrozumieniu, magii miłości, chemii, namiętności i pożądaniu – obustronnie.
Czasem uważam, że ze strony męża jest w moją stronę jakaś ukryta manipulacja, często zastraszanie i ciągłe krytykowanie – jakby w coś grał, jakbym była zapasowym kołem, mimo iż zaprzecza. Dosyć często sprzeczamy się o sprawy łóżkowe. Tłumaczę mężowi, iż przez to, co przeszliśmy, obłędny seks, czułość, ciepło, jak i pożądanie – jest bardzooo potrzebne, tym bardziej, jak nie było tego przez wiele, wiele lat. Nie widać, aby do męża cokolwiek docierało. Potrafi mnie krytykować – jakby nie dorósł do związku, a mi powie: „czy ja dorosłam?”. Potrafi mówić takie słowa, cyt.: „twój problem, nie mój, twoja bajka, a w takiej bajce nie będę tkwił, mam wyjebane, znajdź innego na ruchanie, jesteś toksyczna i dramat, wiecznie pierdolisz w kółko o tym samym, ryjesz mi łeb, wchodzisz mi do łba, to przez ciebie taki się robię, takim jestem, kto by z tobą wytrzymał, powinnaś się leczyć, z tobą jest bardzo źle, kawał suki z ciebie...”.
Kiedy opanuję swoje emocje, po max 8 godzinach – bo nie da się do niego podejść, aby spokojnie pogadać – on nagle żałuje, przeprasza, jakby nigdy nic. Zaraz że ja go podniecam, jaram, że zawsze ma na mnie ochotę, że tylko ja, nikt inny, że jestem wyjątkową i ważną dla niego osobą. Po 3 dniach magii, spokoju i harmonii – nagle ze strony męża uszczypliwość i ataki agresji słownej, kiedy jego o coś zapytam. Potrafi w szaleństwie emocji złapać mnie za gardło, nawyzywać mnie od suki, dziwki, po czym żałuje, twierdząc, iż tak postąpił, bo ja niby go, cyt.: „wkurwiłam”. Mówię, że nie ma to żadnego wytłumaczenia, a mąż – wymówka: trzeba było inaczej podejść, a nie w taki sposób – tak właśnie z mężem się rozmawia. Z niczego nic sobie nie robi, a najgorsze jest to, że całe zło, kłótnie, bicie, jego złe podejścia – przerzucać potrafi jedynie na mnie!!! Aby się wybielać??? Oczyszczać??? Jakie to jest niewinne, nic nie robiące złego stworzenie???
Z dnia na dzień czuję, że moje uczucia do męża zaczynają na nowo wygasać, że jestem gotowa odejść – mimo iż nie mam dokąd, nawet pod tzw. „chmurkę”. W głębi duszy bardzo męża kocham. Uświadamianie mężowi, że chęć bliskości, czułości, troski i zrozumienia itp. jest kluczową rolą – nie dociera. Czuję, że mąż bawi się moimi uczuciami, że ma ukryty cel, alibi – aby mnie wykończyć psychicznie, z kimś ma plan, może ma kogoś, a ja jestem przykrywką?? Popadłam już w depresję, nie mam co liczyć na wsparcie ze strony męża, troskę, opiekę. Nie wierzę i nie widzę, ażeby mąż okazywał odrobinę chęci, zainteresowania związkiem, naszą relacją. Co ja mam myśleć, robić, gdzie, co, jak???
Czy mam prawo czuć się źle, czy przesadzam? Wydaje mi się, że mam generalnie dobre życie. Mam kochającą rodzinę, choć nie zawsze było nam łatwo. Zdarzało się, że musiałam składać się na rachunki czy zakupy (pomimo, że byłam dzieckiem), bo brakowało nam pieniędzy, ale teraz już wyszliśmy na prostą. Moi rodzice (osobno, bo wzięli rozwód, kiedy miałam 12 lat) nie znęcali się nade mną, ale nigdy nie wspierali mnie, kiedy miałam jakiś poważny kryzys psychiczny, kiedy byłam dzieckiem (a zdarzyło mi się mieć kilka), musiałam sobie radzić sama. Dodam jeszcze, że prawie nigdy nie miałam przyjaciół, ani żadnej innej rodziny, której mogłabym się zwierzyć, albo którą mogłaby mi pomóc. Teraz jestem kobietą wchodzącą w dorosłość, która mierzy się z różnymi problemami psychicznymi (wydaje mi się, że z OCD, depresją i alkoholizmem) i nie wiem, czy mam prawo w ogóle myśleć w takich kategoriach, że mam jakiś poważny problem i powinnam choć raz w życiu poprosić o pomoc czy trochę wyolbrzymiam i próbuje zrobić z siebie ofiarę, której nic strasznego się nie przydarzyło i powinnam wziąć się w garść?


