
Wiele osób mówi, że w związku pragnie spokoju, a jednocześnie nie potrafi go znieść. Kiedy wszystko staje się zbyt stabilne, pojawia się napięcie i dziwny niepokój. Czasem wystarczy jedno zdanie, inny ton głosu, czyjaś obojętność w telefonie, by w powietrzu zaczął pojawiać się znany zapach potrzeby konfliktu. Gdy już się to pojawi, to bardzo trudno to zatrzymać.
Zaczyna się w końcu kłótnia. Na pozór o drobiazg - o to, że znowu nie odłożył kubka, że za długo pracuje, że nie napisał wiadomości. Jednak to nigdy nie chodzi o kubek ani o telefon. To walka o coś dużo ważniejszego - o poczucie, że wciąż jestem dla Ciebie ważna, że mnie widzisz, że reagujesz.
Znacie te zdania?:
„On mnie prowokuje”,
„Zawsze zaczyna ona”,
„Nie da się z nim rozmawiać spokojnie”.
To taki paradoks miłości, że niektórzy ludzie czują więź dopiero wtedy, gdy pojawia się napięcie. Jakby złość i frustracja były dowodem, że relacja wciąż istnieje, że jeszcze się liczę. To właśnie ten mechanizm tworzy związek, który funkcjonuje w rytmie emocjonalnych wybuchów i pojednań. W jednej chwili partnerzy potrafią się ranić, w następnej przytulać z ulgą, jakby konflikt był nieuniknionym etapem drogi do bliskości. To jest ogromnie wyczerpujące, ale dla wielu stanowi dowód, że „miłość jest prawdziwa”. Jeśli nie ma napięcia - pojawia się pustka. A pustka jest trudna do wytrzymania.
Często widać w tym wyraźnie wzorzec emocjonalnego przywiązania, który nie powstał w relacji dorosłej, ale został przyniesiony z wcześniejszych doświadczeń - z dzieciństwa, w którym intensywność emocji była jedyną formą kontaktu. W dorosłym życiu człowiek powtarza więc to, co zna: walczy o znaczenie, gdy czuje się niewidzialny. Wchodzi w konflikt nie po to, żeby wygrać, lecz żeby poczuć, że wciąż istnieje w oczach drugiej osoby. Żeby być zauważonym.
Niektórzy dorastali w domach, gdzie rodzic był całkowicie zajęty własnym życiem, dopóki dziecko nie zaczęło krzyczeć, płakać albo się buntować. Wtedy wreszcie reagował - karcił, tłumaczył, pocieszał, patrzył. Dla małego człowieka to wystarczyło, by nauczyć się, że złość i napięcie są sposobem na odzyskanie więzi. Spokój kojarzył się z obojętnością. Burza - z obecnością.
Z takiego doświadczenia rodzi się wzorzec emocjonalny, który w dorosłości może zdominować relacje partnerskie. Osoba, która w dzieciństwie nie mogła liczyć na stabilną uwagę, w dorosłym życiu nie potrafi zaufać spokojowi. Gdy partner nie reaguje tak, jak oczekuje, włącza się stary mechanizm: trzeba sprowokować emocję, by znów poczuć kontakt.
Czasem to przybiera postać drobnych komentarzy, sarkazmu, kontrolujących pytań. Innym razem - otwartej kłótni. Na poziomie świadomym wydaje się, że chodzi o „rozwiązanie problemu”, ale na poziomie emocji chodzi o jedno: zobacz mnie, poczuj mnie, odpowiedz mi. W relacjach tego typu kłótnia bywa jedyną formą dialogu, jaką partnerzy potrafią utrzymać.
Osoby funkcjonujące w takim schemacie często opisują, że nie wiedzą, jak mówić o swoich potrzebach. Nie wiedzą, jak prosić o bliskość bez poczucia upokorzenia. Nie wiedzą, jak być spokojne bez lęku, że coś się zaraz skończy. Dla nich cisza nie jest odpoczynkiem. Cisza jest jak oddalenie. Kiedy partner milczy, uruchamia się pamięć emocjonalna. Dlatego w dorosłym życiu, zamiast czekać, aż spokój stanie się bezpieczny, taka osoba prowokuje - nieświadomie, czasem jednym gestem, czasem słowem. Ponieważ napięcie, choć bolesne, jest znane. A to, co znane, daje złudne poczucie kontroli.
Nie da się tego zmienić prostym „nie kłóćmy się”. Każdy konflikt to dla takiej osoby sposób regulowania emocji. Kiedy w środku pojawia się lęk, że druga osoba się oddala, reakcją jest wywołanie napięcia. Cel zatem jest taki, aby przerwać pustkę, bezradność. Za tym kryje się oczywiście ogromny ból. Każda kolejna kłótnia, choć przynosi chwilowe poczucie bliskości, zostawia po sobie coraz większe zmęczenie.
Partnerzy czują się wyczerpani, ale nie potrafią inaczej. Żeby było inaczej - trzeba umieć znieść spokój. A tego nie potrafią.
Złość sama w sobie nie jest emocją niszczącą. Jest naturalną reakcją obronną, informacją o przekroczonej granicy. Problem pojawia się wtedy, gdy staje się jedynym językiem, w jakim potrafimy mówić o potrzebach.
U osób, które dorastały w emocjonalnym chaosie, złość bywa jedyną emocją dającą poczucie wpływu. Dziecko, które czuło się bezradne wobec nastrojów dorosłych, odkryło, że gniew przynosi efekt: ktoś reaguje, ktoś odpowiada, ktoś wreszcie patrzy. Ta lekcja wchodzi w dorosłość. Kiedy partner nie okazuje uwagi, złość wraca jako sposób na odzyskanie kontaktu.
W takich relacjach gniew nie jest skierowany przeciwko drugiej osobie, ale przeciwko jej emocjonalnemu oddaleniu. Człowiek reaguje agresją na lęk przed opuszczeniem. Zamiast powiedzieć: „boję się, że już mnie nie potrzebujesz”, mówi: „ty nigdy się nie starasz”. Ta różnica w słowach jest ogromna, bo pierwsze zdanie wymaga odsłonięcia, a drugie daje złudne poczucie siły.
Z czasem jednak ten mechanizm zaczyna niszczyć obie strony. Złość daje chwilowe poczucie ulgi, ale odbiera szansę na prawdziwe zrozumienie. Partner, który słyszy atak, zamyka się. Osoba, która krzyczy, czuje się jeszcze bardziej samotna. Każdy konflikt kończy się więc tak samo.
Pod gniewem kryje się głęboka tęsknota. Tęsknota za byciem usłyszanym, uznanym, potraktowanym z czułością. Jednak dla osób przyzwyczajonych do napięcia to uczucie jest trudne do zniesienia. Bliskość uruchamia lęk. A lęk najszybciej przerywa właśnie złość. Z czasem złość staje się codziennym sposobem utrzymywania kontaktu. Tyle że ten kontakt przestaje dawać poczucie bezpieczeństwa - przypomina raczej emocjonalny nawyk.
Nie każdy konflikt jest destrukcyjny. W zdrowych relacjach spory mogą prowadzić do lepszego zrozumienia siebie i partnera. Jednak w związkach opartych na schemacie walki, konflikt pełni inną funkcję - nie rozwiązuje, lecz podtrzymuje więź.
Osoby z takim wzorcem emocjonalnym wchodzą w spór nie po to, by coś wyjaśnić, lecz by coś poczuć. Kiedy jest cicho, pojawia się wewnętrzny niepokój. Wtedy umysł zaczyna szukać sygnałów: spojrzeń, gestów, pauz w rozmowie. Każdy drobiazg może stać się pretekstem do wybuchu. Dla kogoś z zewnątrz to może wyglądać jak nadwrażliwość. W rzeczywistości to sposób, w jaki osoba reguluje bliskość - potrzebuje intensywności, żeby czuć, że relacja żyje.
Problem w tym, że ten rodzaj „uspokojenia” ma bardzo krótkie działanie. Po chwilowej intensywności przychodzi zmęczenie i wstyd. Jednak gdy emocje opadną, w ciele pojawia się pustka, która domaga się kolejnej dawki adrenaliny. To dlatego niektóre pary mówią: „nie potrafimy żyć bez siebie, ale razem też się niszczymy”.
Z perspektywy psychoterapeutycznej to nie tak zwana „toksyczna miłość”, tylko niezbyt zdrowy sposób, w jaki ludzie próbują utrzymać kontakt. Oni naprawdę chcą bliskości, ale znają ją tylko w takiej formie.
Każda relacja, nawet najbardziej dojrzała, zawiera w sobie momenty rywalizacji. Kiedy jednak konflikt staje się codziennością, jest już dużym problemem.
„On reaguje tylko, gdy się kłócimy”,
„Tylko wtedy mam wrażenie, że naprawdę go obchodzę”.
To zdania, które mówią o ogromnym głodzie znaczenia. Ten wzorzec potrafi zniszczyć nawet najbardziej stabilny związek, jeśli obie strony nie rozpoznają, co się dzieje. Kiedy jedna osoba stale podnosi emocje, druga zaczyna się wycofywać, by uniknąć przeciążenia. Im bardziej się wycofuje, tym silniejszy staje się lęk pierwszej osoby. To sprzężenie zwrotne napędza błędne koło, w którym każdy ruch jednej strony prowokuje reakcję drugiej.
Dopiero w momencie, gdy ktoś odważy się zatrzymać i zobaczyć, dlaczego naprawdę walczę, można przerwać ten cykl.
Wiele osób nie uświadamia sobie, że ich codzienne kłótnie dają poczucie ulgi. To dziwne zjawisko - po wybuchu, nawet jeśli padają ostre słowa, ciało czuje rozluźnienie. Dzieje się tak, ponieważ napięcie, które gromadziło się od dni lub tygodni, wreszcie znajduje ujście. Jednak ta ulga jest chwilowa, a jej koszt bardzo wysoki.
Mechanizm ten działa podobnie jak inne formy emocjonalnej regulacji - przez chwilę jest lepiej, a potem znów pojawia się głód kontaktu. Człowiek zaczyna potrzebować coraz silniejszych bodźców, żeby poczuć bliskość. W ten sposób konflikt zaczyna przypominać emocjonalne uzależnienie. Z czasem to napięcie przestaje być reakcją, a staje się tłem związku. W domu panuje przewidywalny rytm: spokój - napięcie - wybuch - pojednanie - cisza - znowu napięcie. Ciało zaczyna funkcjonować tak, jakby ta dynamika była konieczna do przetrwania. Jeśli pojawia się dłuższy okres równowagi, organizm sam ją przerywa, żeby powrócić do znanego rytmu.
To tłumaczy, dlaczego niektóre osoby same prowokują kłótnię w momencie, gdy wszystko wydaje się w porządku. Nie dlatego, że chcą zniszczyć związek, lecz dlatego, że spokój… budzi niepokój. Nie wiedzą, jak utrzymać bliskość bez emocjonalnej burzy, więc wywołują ją, żeby znów poczuć kontakt.
Dopóki ten mechanizm pozostaje nieświadomy, relacja przypomina zamknięty krąg. Każdy spór staje się potrzebny, żeby poczuć, że „coś się dzieje”.
Wtedy nawet najmniejsze nieporozumienia urastają do rangi kryzysów. To już nie kwestia charakteru czy temperamentu, lecz sposobu na utrzymanie więzi w świecie, w którym spokój wydaje się groźny.
Trudno zmienić coś, co zostało zapisane w dzieciństwie jako norma. Osoby wychowane w domach, w których bliskość zawsze była powiązana z napięciem, w dorosłości nie potrafią odróżnić stabilności od dystansu. Kiedy partner mówi spokojnie, interpretują to jako brak zainteresowania. Kiedy partner milczy, ciało reaguje jak dawniej - napięciem, przyspieszonym biciem serca, gotowością do obrony. To, co dla jednego jest neutralne, dla drugiego może być doświadczeniem zagrażającym. Właśnie dlatego dwie osoby mogą żyć pod jednym dachem, a jednak funkcjonować w zupełnie innych emocjonalnych rzeczywistościach.
Niektóre z tych wzorców przekazywane są z pokolenia na pokolenie. W rodzinach, w których miłość łączyła się z napięciem, dzieci uczą się, że tylko silne emocje gwarantują więź. W takich domach czułość często pojawia się po burzy. Po łzach, po wybuchu, po słowach, które zraniły. Dziecko zapamiętuje nie tylko treść tych zdarzeń, ale też ich rytm: „żeby było dobrze, najpierw musi być źle”.
Partnerzy odtwarzają zatem ten wzorzec, nie zdając sobie sprawy, że robią to z lojalności wobec własnej historii. Nieświadomie powtarzają relacyjny scenariusz rodziców: raz przyciąganie, raz odrzucenie. Tylko że w ich związku już nie ma dorosłego, który mógłby to zatrzymać. Dopiero uświadomienie sobie, że ten wzorzec nie jest „cechą charakteru”, lecz emocjonalnym dziedzictwem, otwiera drogę do zmiany. Ponieważ wtedy można zobaczyć, że konflikt nie jest nieunikniony - jest po prostu znajomy. A to, co znajome, wcale nie musi być dobre.
Wiele osób przez lata nie zdaje sobie sprawy, że ich relacja nie opiera się już na bliskości, tylko na emocjonalnym napięciu.
To oczywiście nie dzieje się nagle. Najpierw kłótnie wydają się naturalne - są dowodem zaangażowania. Potem pojawia się zmęczenie, ale trudno sobie wyobrazić inny sposób bycia razem. Aż w końcu jedno z partnerów zaczyna zauważać, że każda rozmowa kończy się w tym samym miejscu.
Pierwszym sygnałem, że konflikt zastępuje więź, jest utrata ciekawości. Partnerzy nie pytają już siebie z prawdziwego zainteresowania, tylko po to, by potwierdzić swoje tezy. Każde zdanie brzmi jak obrona albo atak. Nie ma przestrzeni na niepewność, na zdziwienie, na chęć poznania drugiej osoby.
Drugim sygnałem jest przewidywalność. Jeśli kłótnie zawsze przebiegają według tego samego scenariusza - te same słowa, te same gesty, te same momenty milczenia - to znak, że konflikt przestał być reakcją, a stał się rytuałem. Nie służy już zrozumieniu, lecz utrzymaniu emocjonalnego status quo.
Trzecim sygnałem jest poczucie samotności mimo stałej obecności drugiej osoby. To paradoks: para spędza ze sobą każdy dzień, ale każdy z nich jest bardziej skupiony na tym, co „on znowu powiedział” albo „jak ona zareagowała”, niż na tym, co naprawdę czuje. W ten sposób napięcie staje się jedyną formą kontaktu.
Zdecydowanie warto się wtedy zatrzymać i zadać sobie pytanie:
Czy my się jeszcze słuchamy?
Czy ten konflikt naprawdę coś zmienia, czy tylko przypomina mi dawne emocje, które znam z przeszłości?
Odpowiedzi na te pytania często nie są łatwe, ale bez nich trudno dostrzec, że walka o znaczenie może być jednocześnie walką z własnym lękiem przed utratą więzi.
A dopóki ten lęk pozostaje niewypowiedziany, relacja zawsze będzie się kręcić wokół tego samego punktu - wokół potrzeby, by wreszcie ktoś naprawdę zareagował.
Zrozumienie własnych mechanizmów to dopiero początek. Prawdziwa praca zaczyna się wtedy, gdy trzeba znieść ciszę, która przychodzi po konflikcie. Dla wielu osób to doświadczenie niemal fizycznie nie do wytrzymania. Ciało domaga się bodźców, głowa szuka winy, emocje chcą powrotu do znanego rytmu. Wtedy pojawia się impuls: powiedzieć coś, napisać, sprowokować reakcję.
Ten moment jest kluczowy. To właśnie wtedy można zacząć uczyć się nowego sposobu bycia w relacji - takiego, w którym bliskość nie musi opierać się na napięciu. Nie mam oczywiście na myśli tłumienia emocji. Chodzi o to, by nauczyć się, że cisza nie jest odrzuceniem, a spokój nie oznacza powolnego odchodzenia.
Psychoterapeuci często proponują w takich sytuacjach bardzo proste ćwiczenie: zatrzymać się i zauważyć, co dzieje się w ciele.
Czy to, co czuję, to lęk przed utratą więzi, czy może wstyd, że potrzebuje bliskości?
Czy chcę rozmowy, czy potwierdzenia, że wciąż jestem ważny_a?
Trzeba bardzo mocno trenować ten rodzaj refleksji - powoli, konsekwentnie, w obecności drugiej osoby, która potrafi przyjąć emocje bez osądu. Czasem to partner, czasem psychoterapeuta. Dzięki temu można zacząć rozdzielać to, co dzieje się teraz, od tego, co wydarzyło się kiedyś.
Z czasem ciało zaczyna rozpoznawać różnicę między realnym zagrożeniem a dawnym lękiem. Wtedy można odkryć, że spokój w relacji nie jest brakiem emocji, ale nową formą bezpieczeństwa. To etap, w którym człowiek uczy się mówić: „Teraz jest mi trudno, ale nie muszę wywoływać burzy, żebyś mnie zauważył_a”.
Nie da się dojść do tego w kilka tygodni. Zmiana schematu, który przez lata był sposobem regulacji emocji, wymaga praktyki i cierpliwości. Jednak każde zatrzymanie przed kolejną kłótnią jest krokiem w kierunku prawdziwej autonomii emocjonalnej.
Dobra wiadomość! Relacje oparte na konflikcie można odbudować. Nie trzeba od razu zrywać.
Zamiast pytać: „kto ma rację?”, warto zapytać: „co oboje próbujemy powiedzieć przez ten spór?”.
Dla wielu par ten moment staje się przełomowy. Okazuje się, że kłótnie były nieświadomą próbą dotarcia do siebie - desperackim sposobem, by ktoś wreszcie usłyszał ukryty komunikat: „boję się, że już mnie nie widzisz”. Kiedy te słowa wreszcie padają, napięcie traci sens. Nie dlatego, że konflikt znika, ale dlatego, że przestaje być jedyną drogą do kontaktu.
To piękne wydarzenie, gdy dwie osoby otwierają się na dialog, jeśli chcą się zauważać, jeśli chcą też wiedzieć, co kryje się pod złością.
Praca nad tym schematem wymaga odwagi. Oznacza bowiem rezygnację z kontroli, a z kontroli mało kto chce rezygnować. Dla wielu osób to pierwszy moment, kiedy pozwalają sobie poczuć prawdziwą bezbronność - taką, której wcześniej nie było wolno pokazać. W tym sensie dojrzewanie emocjonalne polega nie na tym, by zawsze zachowywać spokój, ale by wiedzieć, z czego ten spokój wynika.
De Barbaro, B., & Kondratowicz, D. (2017). I jak tu się dogadać?!. Wydawnictwo Literackie.
Gibson, L. C. (2018). Dorosłe dzieci niedojrzałych emocjonalnie rodziców. Jak uwolnić się od przeszłości i zacząć nowe życie. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego.




Komentarze (0)